Nie wiem jak to się stało, że mieszkając tak blisko nigdy nie wybraliśmy się na słowacką stronę Tatr. Wiele razy słyszeliśmy, że fajne trasy, mniej ludzi, jeszcze więcej pięknej przyrody. Mimo to jakoś nam było nie po drodze, a przecież w drodze prowadzącej do innych gór gdzieś bardziej na południu Europy mijaliśmy je często. Nie mam na to żadnego logicznego wytłumaczenia, choć kilka nielogicznych z pewnością by się znalazło.
Opowiadałam już o tym jak nie pojechaliśmy w tym roku na włóczęgowskie wakacje, bo Tata wrócił z rejsu o miesiąc później niż było planowane i zbyt krótko pobył w domu przed kolejnym. W zamian miały być liczne krótkie październikowe wycieczki i weekendowa celebracja złotej, wyjątkowo w tym roku ciepłej, polskiej jesieni na górskich szlakach.
Dacie wiarę, że i tym razem Tata pojawił się w domu znowu o miesiąc spóźniony?? Nie wiem czy rzeczywiście zmienniczka dała plamę, czy ktoś gdzieś na jakichś Filipinach albo innych Kiribati prowadzi podwójne życie, faktem jest, że nasze wczesnojesienne plany również wzięły w łeb. Rozwiały się w przeciwieństwie do dymu z kominów krakowskich domków jednorodzinnych.
Na szczęście góry jak stały tak stoją. I okazało się, że w zamglonym, szarawym i bladym świetle resztek listopadowego słońca ich krajobraz jest równie, a może nawet bardziej niesamowity. A obcowanie z uśpioną już i zdającą się być zupełnie pozbawioną ciepła i życia przyrodą, wciąż daje moc, energię i intensywne poczucie pełni życia. A to przecież tylko sobotni rodzinny spacer, nie żadna wyprawa na K2 czy Nanga Parbat.
Nocowaliśmy w apartamencie w niedużym pensjonacie Vila Grand w Nová Lesná. Miejsce przytulne, ciepłe i czyściutkie, przemiła pani z obsługi, kącik zabaw, kominek i duży wybór w śniadaniowym menu. Brakowało mi zapierającego dech w piersiach widoku na góry z okna, bo taka była moja główna koncepcja wyjazdu, biorąc pod uwagę +2 w prognozie pogody i moje rozleniwione długim latem ciało. To chyba najbardziej spontaniczna z naszych rezerwacji, bo pomyliły nam się dni tygodnia (konkretnie czwartek z piątkiem) i skoro mieliśmy wyjechać za dwie godziny a nie “jutro” nie było czasu na szukanie pokoju z czymś bardziej spektakularnym za oknem niż młode sosny, nawet jeśli pakowanie polegało na wrzuceniu do walizki szczoteczki do zębów i dodatkowej pary ciepłych kalesonów.
Po piękne widoki wybraliśmy się zatem na zewnątrz, na cel trasy wybierając słowackie odpowiedniki Morskiego Oka: Popradské pleso i Štrbské pleso.
Dojście do pierwszego wraz z powrotem zajęło nam pół soboty (jakieś 2 h pod górę). Jezioro nie jest aż tak pięknie położone jak Morskie Oko, ale idzie się do niego krócej i z kolei trasa “do” jest bardziej malownicza. Na miejscu restauracje i górskie schronisko, w którym byśmy właśnie nocowali, ale było akurat w ten weekend nieczynne. Auto można zostawić na początku trasy, parkując przy drodze za 6 EUR/dzień.
Drugie z wymienionych jezioro położone jest nie tyle niżej, co w samym centrum turystycznego centrum: prosto z parkingu, spomiędzy straganów z tym całym turystycznym kramem made in china, wchodzi się na ścieżkę spacerową wokół, której przejście leniwym niedzielnym tempem zajmuje około godziny. Oprócz Tatr (o ile nie schowają się za chmurami) podziwiać z niej można piękne budynki z końca XIX wieku, kiedy to od małej myśliwskiej chatki postawionej w 1872 r na południowym brzegu jeziora u podnóża Wysokich Tatr zaczęła powstawać miejscowość o tej samej nazwie co jezioro (drugi człon tym razem pisany wielką literą).
Jeśli chodzi o kwestie kulinarne, sprawdziliśmy restaurację Koliba w Starym Smokovcu. Tradycyjna kuchnia słowacka, czyli tłusto i ciężko, ale po wyczerpującym marszu (Elio wdrapał się do starego, wysłużonego Beco by odpocząć chwilę na moich plecach, po czym cwanie zasnął, więc to ja wtargałam go na górę), ucieszył mnie, przemarzniętą do szpiku, talerz słowackich haluszków z bryndzą i skwarkami, a do tego pyszne jak zawsze po tej stronie granicy piweczko z imponującą pianą.
Nie spodziewałam się, że ta wycieczka dostarczy nam takiej uczty dla oczu. Wiadomo, że w górach (i nie tylko) najpiękniej jest jesienią, kiedy liście na drzewach i rośliny przybierają wszelkie odmiany żółci, pomarańczu i purpury lub w środku lata, pośród kwitnących kwiatów i ziół. Coś jednak sprawiło, że i szarości wraz z ponurym beżem ułożyły się w jakąś szczególną kompozycję odcieni, tworząc niesamowitą, nostalgiczną aurę, stanowiąc nie tylko wyjątkowe tło dla intensywnie czerwonych owoców pozostałych na fantazyjnie powykręcanych gałęziach ale i piękno samo w sobie. Krajobraz wokół Štrbskiego jeziora bardziej niż z Zakopanem kojarzył mi się trochę z Kanadą albo Przystankiem Alaska, ale w nieco odrealnionej, bajkowej odsłonie.
Wydawałoby się, że to te same, dobrze nam znane góry, a jednak… zresztą sami wybierzcie się i przekonajcie co kryją południowe stoki Tatr. My na pewno wrócimy.