wtorek, 3 grudnia 2024

W Krainie Karkonosza

„Ludzie dzielą się na dwa gatunki: tych, którym nie trzeba tłumaczyć, po co chodzi się w góry, i tych, którym nigdy się tego nie wytłumaczy”.
Piotr Pustelnik


Zacznę chronologicznie. Tym bardziej, że dopiero co, przed kilkoma dniami, odebraliśmy z paczkomatu przywołującą ciepłe wspomnienia fotoksiążkę ze zdjęciami stamtąd. A zatem sierpień, rodzinka, góry. Ale góry nie byle jakie, tylko te najważniejsze - moje pierwsze, co zrozumiałam dopiero w kolejnych dniach od przyjazdu, ale w głębi serca wiedziałam zawsze, czułam to, myślałam jednak, że darzę je taką estymą ze względu na miłe wspomnienia z dzieciństwa. Może to błędny efekt pierwszego wrażenia a może kolejne, zgodnie z teorią Richarda Louv’a, „wyjątkowe miejsce w świecie natury”, które “wybrałam sobie jako dziecko i noszę w sercu przez resztę życia”? Fakt jest taki, że naprawdę kocham te góry! Dopiero niedawno dowiedziałam się jak smutna historia i mroczne sekrety są z nimi związane, o czym za chwilę. Jako dziecko, nie miałam o niczym pojęcia. Z tej części Polski zapamiętałam tylko zachwyt zupełnie odmienną od krajobrazu nizin i jezior, w jakim dorastałam (a nie podróżowałam wtedy - późnych latach 80-tych, dalej niż do sąsiednich miejscowości), przyrodą i to uczucie, rodzaj spełnienia, jakie daje wędrówka po nierównej leśnej drodze, pełnej głazów i skał. To tam zakochałam się w górach i nauczono mnie w nich chodzić. I to wtedy zaczęła się moja fascynacja kamieniami: wspinaczką na nie, czego nigdy nie udało mi się uprawiać oraz ich rodzajami - to wtedy zapragnęłam zostać geologiem, co także się nie wydarzyło. Pasja natomiast pozostała.  Po raz pierwszy zabrano mnie w Karkonosze gdy miałam 9 lat, tyle co Elio teraz. Pojechałam, dwa razy z rzędu na trzytygodniowy obóz harcerski do Szklarskiej Poręby. Za pierwszym razem z zuchami: po raz pierwszy tak daleko i sama, bez rodziców. W kolejnym roku już w drużynie z harcerzami. Harcerką również nie zostałam (szkoda). Z obu wyjazdów moje wspomnienia są równie wspaniałe co mgliste. Niewiele udało mi się zweryfikować podczas króciutkiego pobytu na tamtejszej stanicy, kiedy tuż przed maturą, po tygodniowej pieszej włóczędze po czeskiej stronie gór z moją koleżanką z liceum, zaszłyśmy (dosłownie) w drodze z Harrachova na pociąg do domu i zostałyśmy przenocowane w harcerskim namiocie przez inna koleżankę z klasy, która wraz z resztą drużynowych przygotowywała obóz na przyjazd (kolejnego pokolenia) dzieciaków. To wszystko sprawiało, że w mojej świadomości Szklarska Poręba przez te trzydzieści kilka lat zawsze jawiła się jako miejsce magiczne, można powiedzieć mityczne. Inaczej niż Karpacz, gdzie przebywałam już jako nastolatka, czyli bardziej świadoma siebie i otoczenia osoba, podczas paru wyjazdów “na wczasy” z rodzicami i siostrą i wycieczki szkolnej pod koniec podstawówki, więc pamiętam więcej i lepiej. Zawsze chciałam wrócić w te miejsca,  przejść te same szlaki, pokazać Tacie, który każde wakacje i ferie zimowe spędzał u swojej Babci w Zakopanem, te “moje góry”, ale jakoś nie było okazji, za to bliżej było tu właśnie: w Tatry, Beskidy, nawet Bieszczady, które leżą przecież daleko, hen na końcu świata. A gdy urodziły się dzieci w Pieniny i Gorce i to tam Chłopcy od nas uczyli się gór. Aż trafiłam na książki Sławka Gortycha. Nie tyle nie jestem fanką kryminałów co, jakkolwiek to zabrzmi, nie mam czasu ich czytać. Czasem robię wyjątek i dobrze, że ta lektura trafiła do moich rąk, bo może nie byłoby tych oldschoolowych wakacji, trochę w dawnym stylu (tak to sobie wyobrażałam). Mimo, że dowiedziałam się o strasznych rzeczach jakie działy się tam w czasie drugiej wojny światowej i po niej, klimat schronisk i górskich szlaków fantastycznie oddany w książkach pana Sławka Gortycha, który także kocha te góry i w dodatku zna je jak własną kieszeń, tak mnie zaczarował, że zaczęłam najpierw wspominać, wygrzebywać stare poblakłe już nieco fotografie (te z bernardynem nad Wodospadem Szklarki, jeszcze nie odgrodzonym barierką chroniącą zbyt zaaferowanych miłośników selfie) a potem co było logiczną konsekwencją zarezerwowaliśmy nocleg, kupiliśmy bilety na pociąg, zapakowaliśmy plecaki, walizki, rower Mateo i jego ogromny kask oraz zbroję do akrobacji downhillowych i wyruszyliśmy na wycieczkę w przestrzeni ale trochę i czasie, co okazało się bardzo szalonym przedsięwzięciem i co tu ukrywać głupim, głównie ze względu na ilość bagaży w połączeniu z realiami podróżowania polskimi kolejami czy to państwowymi czy innymi. Tata był w tym czasie na morzu. Zaprosiliśmy na tę przygodę Babcię D., która poleciła mi kryminały od których rzec można wszystko się zaczęło i nie wyobrażałam sobie, że nie wybierzemy się tam razem (bardzo liczyłyśmy, że uda nam się zarezerwować miejsce na spotkaniu i nocnym zwiedzaniu ze Sławkiem Gortychem Muzeum Gerharda Hauptmanna) oraz moją, starszą od Elio o półtora roku, Siostrzenicę J. Wiem, że Szklarska Poręba nie brzmi tak efektownie jak Indonezja, Tajlandia czy Singapur, ale uwierzcie, to naprawdę magiczne i niesamowite miejsce. 

Zamieszkaliśmy w przepięknej Willi Józefinie, położonej na skraju miasta (“ostatni dom w Szklarskiej”), tuż przy niepokojąco malowniczych ruinach dawnej Huty Julia, nieopodal dworca Szklarska Poręba Huta. Z początku zarezerwowaliśmy nocleg w zupełnie innej części miasta, na przytulnym sądząc z zamieszczonych na portalu internetowym fotografiach poddaszu niedużego domu zaraz przy stacji Szklarska Poręba Średnia, ale gdy zbliżał się termin wyjazdu a od właściciela nie nadchodziły żadne wiadomości na nasze konto na Booking.com, zaniepokojeni, niemal w ostatniej chwili zmieniliśmy rezerwację. To właśnie było przyczyną naszego nieplanowanego sporego nadbagażu, gdyż tam była pralka, a w apartamencie wynajętym w Józefinie nie. Wybierając się zatem w sierpniu, w góry, na dwa tygodnie musieliśmy zabrać wszystkie rodzaje ubrań, na każdą możliwą pogodę. A Karkonosze wyjątkowo słyną z jej niespodziewanej i rychłej zmienności. Mieszkanie był całkiem zwyczajne, dość przyjemne i wygodne, za to sama Józefina… idealnie wpisała się w nieco baśniową i tajemniczą atmosferę wyjazdu i mój pomysł nie niego. Stary stuletni budynek, pięknie odremontowany (i z windą), z drewnianą elewacją i piękną klatką schodową, korytarzami pełnymi zakrętów i zacienionych sekretnych zakamarków - dokładnie o taki “stary dom z pajęczynami” mi chodziło, choć oczywiście prawdziwych pajęczyn, nawet w położonym w piwnicy pomieszczeniu na rowery tam nie było. Tak się nakręciłam inną lekturą, podrzuconą mi przez Babcię, kiedy spotkaliśmy się na dworcu Wrocław Główny, by dalej kontynuować podróż już wspólnie: „Czy w Karkonoszach straszy?” Tomasza Szyrwiela, a potem dodatkowo jego „Bestiariuszem Jeleniogórskim”, że budziłam się w nocy i nie mogłam zasnąć nasłuchując skrzypienia i podejrzanych szelestów, z niepokojem wpatrując się w nieprzeniknione (choć pod cudnie ugwieżdżonym niebem) ciemności za oknem otaczające porośniętą wysokimi drzewami posesję opustoszałej huty. A jestem dorosła i rozsądna, jak mi się zdawało. Coś jednak jest w tutejszym powietrzu, coś się kryje za omszałymi głazami pośród starych buczyn i wysokich świerków. Nie raz chmury układały się w kształty do złudzenia przypominające fantazyjne potwory, w układzie skał dało się wypatrzeć dziwne twarze a uschnięte konary przypominały baśniowe postaci. Nie przypadkowo postać Ruebezahl, Ducha Gór, znanego pod wieloma nazwami (najbardziej lubię polsko-czeskiego Karkonosza, imienia na L. z szacunku nie zamierzam podawać, jak chcecie to sami je odszukajcie i sprawdźcie dlaczego) widnieje na XVI wiecznej mapie Karkonoszy. To jego najstarsze znane graficzne przedstawienie, mapa pochodzi z 1561 roku a jej autorem jest kartograf wrocławski  Martin Helwig. Pomnik stojący na Skwerze Radiowej Trójki przedstawia tę postać: „monstrum z korpusem i głową Gryfa, rozłożystym jelenim porożem, nogami capa i ogonem, dzierżącego w pazurach laskę”. Ja wolę jego wizerunek brodatego starca w znoszonym płaszczu i kapeluszu, z łaską i fajką, na którym ponoć wzorował się Tolkien tworząc postać Gandalfa Szarego. Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele o historii stuletniej Willi Józefiny, nawet od dziwnego (w pozytywnym sensie) pracownika uroczej księgarni, do której lubiliśmy zaglądać. Do miasta prowadziła droga chodnikiem obok szosy biegnąca wzdłuż bystrej i uroczej rzeki Kamiennej, pośród lasu i fantazyjnych skał. Zaraz za zakrętem znajdowały się słynne (pamiętałam tę nazwę!) Krucze Skały a po drugiej stronie jezdni Krzywe Baszty. Po 15 minutach spokojnego marszu byliśmy w centrum, koło Informacji Turystycznej i ładnego budynku Poczty Głównej, po kolejnych 10 na Skwerze Radiowej Trójki, u stóp Rzeźby Ducha Gór. W jednym z podwórek za pocztą znajdowała się piekarnia, w starym stylu, z sympatycznym ekscentrycznym właścicielem, do której rano, jeśli nie pędziliśmy na jakieś zorganizowane wydarzenie, chodziliśmy po świeże pieczywo i “coś słodkiego na drogę”. W środku było pełno os, ale te były tego lata wszędzie, stanowiąc duży problem dla miasta i udrękę dla turystów. Zaglądały i do naszego apartamentu gdy zbyt długo okna otwarte były na oścież. Na szczęście nikt z nas nie został użądlony. Większe zakupy robiliśmy w pobliskim Lidlu ale raczej  jadaliśmy na mieście, bo nie było kiedy gotować. Oferta gastronomiczna poza paroma wyjątkami nie przypadła nam do gustu, najchętniej jadaliśmy w Pierogarni Bożena. Lubimy pierogi a oni w pierogi potrafią, i to jak! (z kurkami, cukinią i serem były po prostu obłędne). Mieli też do wyboru kilka dań obiadowych, równie smacznych a do tego bardzo przytulne wnętrze w pięknym starym budynku. W ogóle pięknych, starych budynków jest w Szklarskiej Porębie wiele. Z czystym sercem możemy też polecić Fudo, fajny lokal serwujący ramen oraz azjatyckie pierożki, który z kolei najczęściej odwiedzał Mateo, ale i ja chętnie zajadałam tamtejszy Curry Paitan.

Ponieważ, mimo początkowej inspiracji a nawet przyczyny, był to wyjazd uwzględniają raczej perspektywę dzieci, skupiliśmy się na licznych i naprawdę na bardzo wysokim poziomie atrakcjach jakie oferowało to urokliwe i dziwacznie położone jeśli chodzi o różnicę poziomów miasto samo w sobie. Długie wycieczki w wyższe partie gór zostały przełożone na inny raz, podobnie jak wizyta w domu niemieckiego noblisty w Jagniątkowie. I chociaż było mi trochę szkoda a i w stronę pięknie usytuowanego byłego schroniska Śnieżne Kotły co jakiś czas zerkałam tęsknym okiem, bardzo dużo się działo. Rzeczy pięknych, ciekawych i inspirujących. Nawet Elio był zaskoczony tym nadmiarem atrakcji: “tu jest tyle do robienia co w Krakowie!” stwierdził któregoś dnia. W razie gdyby dzieciaki potrzebowały zachęty do szwendania się po okolicy postanowiłam wymyślić dla Elio i jego kuzynki grę terenową. Pamiętałam że w owej okolicy więcej niż górskich szczytów do zdobycia jest ciekawych skałek i ostańców, o pobudzających wyobraźnię kształtach i nazwach, i na tego rodzaju miejscach planowałam się skupić. Kiedy zaczęłam szukać w internecie szczegółowych informacji okazało się, że taka gra już jest, stworzona przez miasto. Nazywa się Magiczny Szlak Ducha Gór i polega na kolekcjonowaniu Tajemniczych Znaków - rysunków, które należy znaleźć na umieszczonych w charakterystycznych, turystycznych miejscach głazach i za pomocą kredki “odkalkować” je na kartkę. Specjalną teczkę można zakupić w Informacji Turystycznej i tamże odbiera się certyfikat i nagrodę niespodziankę, po okazaniu wszystkich 17 odrysowanek. W tym roku jeden zestaw kosztował 35 PLN. Widziałam też inne gry, na przykład książeczkę w którą  wkleja się naklejki. Mnie jednak Magiczny Szlak Ducha Gór z miejsca urzekł i nie było opcji, że nie zdobędziemy wszystkich “hologramów”, jak nazywali je niektórzy turyści.

Jeśli chodzi o Mateo, od razu było ustalone, że będzie chodził, a raczej jeździł swoimi ścieżkami (rowerowymi). Oprócz roweru, który zabrał do skakania wypożyczył sobie drugi do jeżdżenia i przez cały pobyt spotykaliśmy się tylko na późno-popołudniowych posiłkach. I choć nie był to wyjazd jego marzeń i musiał pod górę jeździć “z korby” (nie ma tu wyciągów jak w Szczyrku) nie narzekał i twierdzi że był z wyjazdu zadowolony. Zatem nie traktuję jako kary, za to że go tam zabrałam, sytuacji w której kazał mi jechać na tym wypożyczonym rowerze po stromych ulicach na zmianę ostro w górę i w dół (dla niego to normalka, ja byłam spocona ze strachu), kiedy trzeba było go zwrócić, a on jechał na swoim, by nie wracać z wypożyczalni, prowadzonej przez dwóch miłych młodych facetów na jednym z luksusowych kompleksów turystycznych, pieszo. Zwłaszcza, że zanim się tego dnia rozdzieliliśmy, wybrał się jeszcze ze mną obejrzeć wspominaną na początku postu stanicę harcerską, gdzie nic już nie wyglądało znajomo, aż trudno mi było stwierdzić z całkowita pewnością, że to jest to samo miejsce, taka oto pamięć ludzka jest psotna i zawodna.

Na koniec lista miejsc, które znajdują się na Magicznym Szlaku Ducha Gór i gdzie należy szukać kamieni z tabliczkami. Może się wybierzecie, a może i my jeszcze raz pogramy w tę zabawę? Póki co nie rozpakowaliśmy jeszcze przywiezionej na pamiątkę karkonoskiej planszówki. Zapewne zrobimy to w czasie zbliżających się szybkim krokiem Świąt, skoro taki ostatecznie na nie mamy plan w tym roku, planszówkowy.

A więc Drodzy Poszukiwacze Skarbów oto lista:


  1. Informacja Turystyczna
  2. Skałki Karczmarz
  3. Norweska Dolina
  4. Złoty Widok
  5. Chybotek
  6. Lipa Sądowa
  7. Zakręt Śmierci
  8. Czarny Kamień
  9. Krucze Skały
  10. Wodospad Kamieńczyka
  11. Szrenica
  12. Muzeum Mineralogiczne
  13. Karkonoskie Centrum Edukacji Ekologicznej
  14. Leśna Huta
  15. Stara Chata Walońska
  16. Wodospad Szklarki
  17. Muzeum Ziemi Juna











































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...