wtorek, 23 września 2025

Leniwce z Karaibów cz. 1

Zanim “utknęliśmy” w La Fortuna, dotarliśmy na Karaiby… Najpierw jednak musieliśmy przedostać się przez Ocean Atlantycki, co zajęło nam półtora doby. Kupiliśmy bilety dwa miesiące wcześniej ale i tak optymalne połączenie zawierało dwie przesiadki, jedną w Niemczech tudzież Holandii i kolejną do wyboru w Stanach lub Kanadzie. Z początku chcieliśmy uniknąć przesiadki w Atlancie, ponieważ trzeba tam odebrać bagaż główny i jeszcze raz go nadać, co jest raczej uciążliwe, zwłaszcza po nocy już spędzonej w samolocie. Ostatecznie taką opcję wybraliśmy, bo okazała się najrozsądniejsza i wyszło bardzo fajnie. Chłopcy wychowani przez nas na amerykańskim micie, chociaż teraz uważam że swój najlepszy czas Stany Zjednoczone miały w XX stuleciu, nadal są tym państwem zafascynowani. My zresztą też wciąż marzymy o przemierzaniu gładkich, szerokich, prostych i niekończących się szos prowadzących przez stany o intrygujących indiańskich nazwach, postojach w przydrożnych barach, motelach i stacjach benzynowych, w poszukiwaniu ulotnych śladów “american dream” i klimatów z filmów nagradzanych na Sundance Film Festival. Mieli zatem całe 5 godzin by poczuć atmosferę i choć odrobinę zweryfikować swoje wyobrażenia na temat tego kraju. W ilościach śladowych, oparach ledwie, wystarczających jednak by sprawić im frajdę i umilić długie czekanie na kolejny, także nie krótki lot. Lotnisko w Atlancie zaskoczyło mnie swoim wyglądem. Być może to taki trend i wszystkie tego typu miejsca zamieniają się w mini galerię sztuki, nabierając wyjątkowego, indywidualnego charakteru. Stając się jedynym w swoim rodzaju, natychmiast rozpoznawalnym zamiast jednym z wielu identycznych i bezosobowych lotnisk w krajach wysoko rozwiniętych, na których nie da się stwierdzić gdzie się jest i mogłoby się być gdziekolwiek (no chyba że to akurat Singapur). W każdym razie każdy terminal, każda bramka w Atlancie to osobna wystawa obrazów lub rzeźb jakiegoś miejskiego czy też regionalnego artysty, odzwierciedlająca kulturę Georgii. Oczywiście nowoczesne instalacje i rzeźby zwracają uwagę także, może nawet bardziej rzucają się w oczy, na Schiphol w Amsterdamie z którego dopiero co przylecieliśmy. Być może “Art Walk” na słynącym przede wszystkim z największej liczby obsługiwanych pasażerów na świecie Hartsfield-Jackson Atlanta International Airport przyciągnął moją swoim jakby bardziej intymnym i lokalnym charakterem, albo po prostu miałam tam dużo czasu by uważnie się rozglądać.
Chłopcy rozglądali się przede wszystkim za czymś do jedzenia i tak oto trafiliśmy do nieco droższej niż zwykłe punkty z fast foodem, za to z fantastycznym klimatem i fajną obsługą, restauracji sieci TGI Fridays, aby zjeść porządne amerykańskie hamburgery z frytkami i napić się prawdziwej coca-coli, której większym jednak atutem niż smak, były dla nas (w związku z jakiś czas temu wprowadzonymi idiotycznymi przepisami unijnymi) całkowicie zdejmowane nakrętki.
Kolejne 5 godzin i wysiadamy na Juan Santamaria International w San Jose, gdzie powitani przez liczne rzeźbione, malowane i zerkające z ogromnych fotografii  leniwce i tukany, w rozpoznawanym już przez nasze ciała i zmysły specyficznie pachnącym wilgocią dusznym powietrzu, wsiadamy do hotelowego busa i transferujemy się do pobliskiego Holiday Inn Express, gdzie natychmiast po odebraniu kluczy od pokoju idziemy spać.
Po pierwszym “malowanym kogucie” na smaczne jak na przy-lotniskowy hotel śniadaniu, udajemy się odebrać nasze auto, które zostaje przechrzczone zaraz po dokonaniu rezerwacji, jeszcze w Polsce na imię które ma się kojarzyć z marką ale brzmieć latynosko, a zatem “Renato”. Zaplanowana w szczegółach podróż od jednego punktu do drugiego została mocno zweryfikowana, trochę jednak kilometrów wspólnie przejechaliśmy w słońcu i gęstej mgle, mijając na nie tak znów szerokich kostarykańskich drogach, głośne i nieco przerażajace, głównie z powodu wydawanych przez nie dźwięków, lecz wspaniałe! Mack’i amerykańskie ciężarówki, produkowane przez Mack Trucks, przedsiębiorstwo założone w 1900 r. Kojarzycie Mańka, który woził na wyścigi Zygzaka McQueena? Jego ziomkowie pędzący kostarykańskimi drogami, w różnych kolorach, często przystrojeni w ozdoby i bogato oświetlane wzbudzały nasz podziw za każdym razem gdy je wyprzedzaliśmy, mijaliśmy lub byliśmy wyprzedzani, z hukiem i wywołującym dreszcze dźwiękiem, którego nie da się opisać. 
By dotrzeć z hotelu do wypożyczalni samochodów zamawiamy Ubera, rozmiar Comfort, ponieważ mamy sporo bagażu. Widać w Kostaryce są inne standardy jeśli chodzi o wielkość, bo podjeżdża mały chiński elektryczny samochodzik. Kierowcą jest młoda, energiczna kobieta. Zupełnie niezrażona naszym sceptycyzmem, pakuje nas z tym wszystkim do środka, nie zważając na potencjalne niebezpieczeństwo podczas jazdy niektórych pasażerów trzymających walizkę pomiędzy kolanami a brodą. Na szczęście to tylko 15 minut i za chwilę możemy się przesiąść i rozsądnie zapakować w wynajętym aucie. Po drodze kierowca Ubera wyjaśnia nam że rzeczywiście nazwy usług transportowych oznaczają tu co innego niż w europejskiej wersji aplikacji.
Właściciel wypożyczalni to Niemiec, żyje tu od wielu lat, ma żonę Kostarykankę i doskonale zna realia. W czasie kiedy Elio oglądał egzotyczne ryby w licznych akwariach zdobiących przestronne biuro i rozważał próbę zaprzyjaźnienia z jednym z psów Thomasa, my na wygodnych fotelach, przy stolikach z drewna guanacaste, narodowego drzewa Kostaryki, podpisywaliśmy umowę wynajmu samochodu, przede wszystkim jednak słuchaliśmy z zainteresowaniem anegdot, porad i polecajek, otrzymanych w bonusie do profesjonalnej obsługi oraz dobrze przygotowanego, bezproblemowego, doskonale sprawującego się pojazdu.
Zanim zaczniemy naszą przygodę, idziemy po pieniądze (Colón z hiszp. Kolumb - colon kostarykański) i zakupy na drogę. Tuż za rogiem jest spore Centrum Handlowe, nieco pustawe o tak wczesnej porannej porze. Na pozór nie różni się niczym od naszych, zwraca jednak uwagę, umieszczony zaraz na wejściu, pośród innych sklepów, butików i lokali usługowych, sklep z bielizną o dość szerokim asortymencie zarówno jeśli chodzi o ubiór jak i gadżety, zdecydowanie przeznaczonych dla osób pełnoletnich. Chłopcy zaglądają do sklepów z odzieżą młodzieżową, ku ich zaskoczeniu są tu modele butów i innych części garderoby niedostępne w Polsce, wybór jest zaskakująco duży, pod warunkiem oczywiście że się ma pieniądze. Moje priorytety, podobnie jak większości mieszkańców tego kraju, czy to z wyboru czy nie, są jednak inne, nie przylecieliśmy tu na shopping, zgarniam więc ekipę i zapraszam do samochodu. Ruszamy!
Jesteśmy zafascynowani od samego początku, innością, egzotyką. Jeszcze nie wiemy jakie kłopoty czają się za rogiem, pojawią się dopiero za parę dni. Początek wyprawy jest super. Chłoniemy wszystko co nowe, znów nie możemy uwierzyć że tu jesteśmy, że się udało, że oto jedziemy przed siebie asfaltową ulicą gdzieś w Ameryce Centralnej, ku przygodzie! Zmierzamy na wschodnie wybrzeże, do Cahuita. jakieś cztery, może pięć godzin jazdy. Drobne problemy mieszkaniowe pojawiły się już na początku, ale tego rodzaju niedogodności akurat wpisane są w takie wyprawy. Jeszcze w Polsce podczas rezerwacji otrzymujemy informacje od właścicielki, że musimy się pojawić maksymalnie do 19:00. W innym przypadku skasuje nas na dodatkowe 10 dolarów. Spodziewamy się być godzinę a nawet dwie później, bo będziemy mieć  przecież kawał drogi do przebycia a nie znamy trasy, nie wiemy jak to wygląda w praktyce, a mamy w pamięci niekończącą się przeprawę przez albańskie górskie bezdroża... Grzecznie rezygnujemy, głupio pomstując na skażoną północnoamerykańskim kapitalizmem kulturę mieszkańców którzy ponoć cenią Pura Vida, a nie pogoń za pieniądzem i wyciąganie kasy od turystów na każdym kroku.  Dopiero na miejscu zorientowaliśmy się, że nie o to chodziło. Otóż zapomnieliśmy, że na równiku równo o 19:00 zapad zmierzch. Nie dzieje się to stopniowo, tylko nagle świat ogarnia totalna ciemność. Nie widać kompletnie nic. A ponieważ cały kraj pokryty jest dżunglą, która budzi się wtedy do życia, a każdy przejaw tego życia ma zamiar pozbawić życia kogoś innego, lepiej w tych “ciemnościach choć oko wykol” nie przebywać. Na własną odpowiedzialność lepiej nie kręcić się wtedy nigdzie, ale wiele obiektów, położonych na uboczu ludzkich siedlisk, ma w regulaminie pobytu wyraźny zakaz przebywania na zewnątrz po zmroku, nawet na terenie posesji! Nie upieraliśmy się przy tej rezerwacji, bo gdy przyjrzeliśmy się zdjęciom i odkryliśmy na fotografiach pięknych, kolorowych wnętrz, urządzonych z gustem i przystosowanych do praktykowania jogi, że to jedno z tych miejsc w którym zamożni obywatele świata zachodniego poszukują wytchnienia, odprężenia i ucieczki w ciszę, a nasze gadatliwe, głośno i spontanicznie wyrażające emocje towarzystwo, w dodatku zawierajace w składzie małoletnich, im tego nie zapewni, a może nawet w osiągnięciu tego celu przeszkodzić. Kolejna rezerwacja została anulowana, z nieznanych nam powodów, przez właściciela. W efekcie tradycyjnego "do trzech razy sztuka” zamieszkaliśmy w należącym i zarządzanym przez Francuzów (przesympatyczną parę Matheo i Erin) Le Colibri Rouge Hotel Cabinas (El Colibri Rojo), przy samiutkim Parque Nacional Cahuita.
Droga nad ocean raz wijąc się raz wznosząc lub opadając, prowadziła na zmianę  przez kostarykańskie miasteczka i rozległe plantacje, głównie bananowców, by w pewnym momencie na trasie 32 zniknąć całkowicie w gęstych oparach mgły Braulio Carrillo National Park. Mniej więcej w połowie trasy upatrzyłam sodę, Restaurante El Primo, która sądząc po interesującym, folkowym wystroju z pewnością była jedną z turystycznych pułapek (zauważyliśmy jednak że większość gości to autochtoni, nie obcokrajowcy), gdzie zjedliśmy smakowitą obiadokolację, popitą wyśmienitą kawą (innej w tym kraju nie serwują) i pysznymi, orzeźwiającymi napojami (jeden z moich ulubionych sok z tamaryndowca)… z lodem. Zdecydowaliśmy, że mimo zapewnień Thomasa o dobrej jakości wody z kranu, nie będziemy jej pić nieprzegotowanej i nie będziemy zamawiać napojów z lodem. Dodatkowo przez pierwszy tydzień dla pewności, zażywaliśmy probiotyki. Zapomnieliśmy o tej zasadzie już w pierwszej knajpie, uznaliśmy jednak że warunki sanitarne są na poziomie europejskim, a w połączeniu z tym co mówił właściciel wypożyczalni, mrożone napoje nie stanowią dla nas zagrożenia, nawet w przydrożnej sodzie, choć przyznaje że ten pierwszy wypiłam z pewną obawą. Przez cały wyjazd kupowaliśmy wodę w butelkach, ale zamawiane napoje i smoothie piliśmy mocno zmrożone, bez przykrych konsekwencji. O tym że to turystyczna pułapka upewniliśmy  się wracając do samochodu. Czytałam przed wyjazdem o “instytucji” parkingowego w Kostaryce, część z tych osób należy do obsługi restauracji, część to samowolni strażnicy miejsc postojowych. W obu przypadkach wypada zostawić napiwek, przy czy moneta stanowi w tym przypadku olbrzymie faux pas, tylko papierowe pieniądze. Naszą czujność uśpił fakt, że nie zaczepiła nas staruszka w odblaskowej kamizelce, którą zauważyliśmy już wcześniej, tylko mężczyzna około 30-tki, zwyczajnie ubrany. Zapytał, czy chcemy zobaczyć rosnące nieopodal, owocujące kakaowce. Trochę z uprzejmości, bardziej z ciekawości, oczywiście się zgodziliśmy. Pokazał rośliny, opowiedział o spadających z drzew legwanach, widocznych w oddali pagórkowatych wulkanach, pochwalił kontem na instagramie. Nasze naiwne myśli o miłych Kostarykanach otwartych na turystów (Ticos są mili dyskretnie i  się nie integrują!!) rozwiały się jak tylko wspomniana starsza pani wyrosła z równie szerokim co sztucznym uśmiechem tuż obok nas. Poczuliśmy się oszukani i trochę przyznaję zniesmaczeni tą sytuacją, i choć nie daliśmy się więcej złapać w tak oczywisty sposób, w turystyczne pułapki takie czy inne wpadliśmy jeszcze nie raz, jeśli mamy być szczerzy sami ze sobą, to wszystko co zostało stworzone dla przyjezdnych nią jest, zapewne także El Colibri Rojo, ale ani trochę nie żałuje że się tam znaleźliśmy.
Rzeczywiście dojechaliśmy tuż przed zmierzchem. Do naszego pokoju wchodziło się bezpośrednio z pięknego moim zdaniem ogrodu.  Składał się wyłącznie z lokalnych roślin, ale widać było, że nasadzenia nie powstały w nim przed laty przypadkowo, kompozycje był przemyślane, mimo wrażenia roślinnego chaosu. W dzień zachwycał, wolałam jednak nie zastanawiać się co przebywa w tych pięknych egzotycznych roślinach po zmroku. Zanim wyszliśmy z recepcji, gdzie rozgadany menadżer obiektu Matheo (przeprowadzimy z nim przez te dwa dni wiele interesujących pogaduszek o życiu, polityce i Kostaryce) objaśnił nam nie tylko reguły pobytu lecz opisał wszystkie atrakcje i rzeczy warte uwagi w bliższej i dalszej okolicy, zrobiło się ciemno. W dodatku, w przeciwieństwie do klimatyzowanego hotelu przy lotnisku, w którym okna szczelnie zamknięto na stałe, tu na otwartej przestrzeni można było zaobserwować coraz liczniejsze owady. Ponieważ w pokoju nad łóżkami nie było moskitiery (poza nieco dziurawą siatką w oknie) uznaliśmy że problem komarów nie jest w tym miejscu aż tak znacząco wysoki i zagrażający zdrowiu, jeśli nie będziemy przebywać na zewnątrz. Z kilkoma zaś osobnikami, które dostaną się przez szpary w oknach, rozprawi się jaszczurka, pomieszkująca  w naszej klimatyzacji, jeśli akurat nie była uruchomiona (podobno niegroźna i na tyle powszechna że potocznie gatunek ten nazywa się “domowym”, zresztą z małymi jaszczurkami to my żyjemy za pan brat kiedy kempingujemy w Chorwacji). Dlatego zakupiony specjalnie na podróż w krakowskiej aptece mocny repelent nie został użyty (później też nie było okazji, do lasu deszczowego Monteverde Cloud Forest Biological Preserve i tym podobnych miejsc niestety nie dotarliśmy).
Ciekawa sprawa jest w Kostaryce z prysznicami. We wszystkich łazienkach z których korzystaliśmy, bateria  ustawiona była tak, że im większy strumien, tym zimniejsza woda, co jest praktyczne i eko, choć oczywiście mniej komfortowe.
Jedyny powód dla którego przybyliśmy na wschodnie wybrzeże to leniwce. Nie interesowała mnie na ten moment ta część Kostaryki, bo nie jest dla niej charakterystyczna. Podobnie przecież wyglądają plaże nad Atlantykiem na całych Karaibach, poza tym - choć to już akurat nie jest dla mnie argument - gdyby zależało nam na takim sposobie spędzania czasu (opalanie, leżakowanie, surfowanie), ponoć piękniejsze plaże i bardziej luksusowe resorty są na wybrzeżu zachodnim, nad Pacyfikiem. W każdym razie, moim pragnieniem było odwiedzenie górzystego, bardziej dzikiego i mniej chętnie (choć wciąż licznie niestety) odwiedzanego przez tłumy turystów centrum. Największym priorytetem były jednak leniwce i choć te zamieszkują cały kraj (i sąsiednie także), to w Cahuita znajduje się Santuario de Perezosos de Coster Rica, schronisko lub też azyl dla tych niesamowitych stworzeń. Wizyta u moich ulubionych zwierząt (miałam to miejsce wpisane na listę “miliona rzeczy które chce zrobić zanim umrę”) była najważniejszym punktem programu i jedynym jaki w pełni zrealizowaliśmy. Choćby dlatego nie można było uznać wyprawy za nieudaną: spełniłam jedno ze swoich najwiekszych marzeń! Moja wdzięczność obejmuje jednak jeszcze mnóstwo rzeczy które przeżyliśmy i zobaczyliśmy w Kostaryce. O czym w kolejnych postach.







































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Leniwce z Karaibów cz. 2

Zanim pojechaliśmy na spotkanie twarzą w twarz z leniwcami, zjedliśmy leniwe śniadanie w Czerwonych Kolibrach. Można je zamówić za dodatkową...