Aby nie było tak ponuro po ostatnim poście, napiszę nieco o tym o czym miałam napisać zanim wystąpiła potrzeba opublikowania moich żalów w związku z nadzwyczaj nieudanym w tym roku pobytem na wybrzeżu Velebit w Chorwacji. A mianowicie o przyczepie, przez którą o mały włos nie pojechalibyśmy do Skandynawii i prawie rozwiedliśmy się z Tatą. Już kiedyś wspominałam, że pomysł z przyczepą tudzież innym kamperem chodził Tacie po głowie od kilku lat. Mi osobiście sama idea bardzo się podoba, zwłaszcza jeśli chodzi o pojazdy starego typu, takie wiecie, “z klimatem”. Ale po pierwsze w dzisiejszych czasach kampery stały się swego rodzaju turystyczną plagą a po drugie nasz, że się tak wyrażę, “styl podróżowania” (w skrócie: dużo włóczenia się i skrajna różnorodność w kwestii zakwaterowania) powoduje, iż takie rozwiązanie, w naszym przypadku, nie miało sensu. I tu na scenie pojawia się, czy też ujmując to bardziej dosłownie: na scenę wjeżdża... Isabella, pochodząca z Danii, której pełne i dumne nazwisko brzmi Isabella Camp-let. Nasza nowa przyjaciółka i towarzyszka podróży, troskliwa opiekunka chroniąca nas przed słońcem, wiatrem, burzą z deszczem i gradem oraz wścibskimi spojrzeniami kempingowych przechodniów i plażowiczów (te urocze, zapewniające dyskrecję firanki). A teraz serio: nie byłam przekonana do tego zakupu. Pomijając nerwy związane z mocno opóźnioną realizacją zamówienia i kłopot z odbiorem (jedyny polski przedstawiciel odpisał już po fakcie, a najsensowniejsza oferta została przysłana spod granicy niemiecko-holenderskiej, konkretnie z Dortmundu), wydawało mi się, że nasz niebieski, trzypokojowy apartament w postaci dużego namiotu z Decathlonu jest zupełnie wystarczający. Do pierwszej ulewy. Zmieniłam zdanie, kiedy nasza podłoga zamieniła się w błotnistą kałużę, a łóżka - pościel, materace - pozostały suche i cieplutkie. Nic nie przemokło, nic się nie rozerwało. Swój pierwszy poważny test już drugiej nocy przyczepa namiotowa zdała celująco. Pozostałe wrażenia? Jest wygodna i przestronna. Przytulne łóżka z piankowymi materacami docenił zwłaszcza Tata, który wcześniej nie mieścił się na wspólnym dmuchanym materacu i męczył na samopompującej macie. Wybraliśmy sporo tańszą wersję bez kuchni, bo - o tym też kiedyś pisałam, na wakacjach robię sobie od gotowania wolne i jako blat kuchenny wystarczyła nam stoliko-taca, kupiona za grosze w IKEA. Jest rozkładana “kanapa”, o której przypomnieliśmy sobie kilka dni przed powrotem do domu... Przebywając w środku nie ma się wrażenia, że to namiot, ale raczej mały domek kempingowy (może to te firanki właśnie?). Jej główną wadą jest to, że choć w miarę szybko, to jednak się składa, co dość utrudnia natychmiastowe opuszczenie kempingu w razie czego, ale nad “prawdziwą” przyczepą kempingową ma tę przewagę, że jest lekka. Można nią wjechać w różne kręte górskie drogi (choć w albańskie dziury bym nie zaryzykowała) i mieści się bez trudu na zwykłym miejscu parkingowym w podziemnym garażu. A co do samego składania, de facto trwa krócej niż składanie wspominanego wyżej namiotu. Podsumowując: bardzo cieszymy się, że do nas dołączyła i mamy nadzieje, że choć nasz pierwszy wspólny wyjazd okazał się fatalny, kolejne będą fantastyczne, zwłaszcza, że kilka spędzonych w niej miłych chwil na zatarcie złych wspomnień też się w czasie tegorocznego pobytu znalazło. Już planujemy następne wyprawy na Bałkany (i nie tylko) a jeśli chodzi o Chorwację, w przyszłości spróbujemy szczęścia na Istrii (kanalizacja + otwarte morze). Nasza słabość do ładnych widoków nie zmniejszyła się ani odrobinę, ale z pewnością będziemy ostrożniejsi zanim znów zaślepieni pejzażem i miłą atmosferą oswoimy sobie jakiś kawałek tej naszej bądź co bądź, niesamowitej planety.
P.S. Jak widać na zdjęciach dojrzeliśmy też do zakupu pompowanej deski SUP (“Stand Up Paddle”) i muszę przyznać, że to również bardzo udany nabytek. Czy to na stojąco, czy kucająco albo jak kto woli klęcząco lub leżąco (myślę że inne figury gimnastyczne też się sprawdzą) - świetna sprawa!
Udało nam się także wysłać zakupione dwa lata temu pocztówki...