piątek, 20 marca 2020

Syrakuzy na sobotni wieczór

Wykrakałam z tym Livigno. Cała Lombardia w strefie czerwonej niemal od samego początku... Nasza wyprawa na Sycylię odbyła się tuż  przed samiutkim “ostatnim (ostrzegawczym) dzwonkiem”. Chyba nikt w Europie nie spodziewał się, że tak się sprawy potoczą. Nadal nie wiemy jak się do końca mają i jak to wszystko się skończy.
Ale zanim tak okropnie się rozkręciło.... Choć już z groźnym wirusem, gdzieś tam w dalekiej Azji w tle... spędzamy sobotę na południu Włoch. 
No więc sobota, przedostatni dzień na wyspie (niedziela to pakowanie, zwrot auta i kilka godzin na lotnisku oraz w samolocie). Na koniec zostawiamy to, co mamy pod nosem, czyli Syrakuzy.
Kolejny, od wczesnego poranka pełen słońca dzień, zaczynamy jednak lokalnym śniadaniem w Valentino Bar Pasticerii, przy głownej ulicy Cassibile. Obserwujemy, jeszcze nieświadomie, z ciekawością i rozbawieniem, coś co pozwoli nam potem zrozumieć dlaczego tragedia epidemii miała się w tym kraju tak dobrze: specyfikę towarzyskiego życia Włochów.
Włoskie pasticcerie (cukiernia i piekarnia w jednym) oraz dolcerie (tak do końca nie wiem czym się różnią, na oko w tych drugich jest więcej czekolady i wyroby raczej na słodko) to nie tylko uczta smakowa ale i dla oka. Długie rzędy oszklonych półek wypełnionych rozmaitymi smakołykami. Feeria barw i aromatów, wymyślnych kształtów, cukierniczych dzieł sztuki. Wchodzisz i natychmiast lądujesz w zachwycie, z nosem przy szybie, przy której spędzasz dłuższą chwilę, bo skoro niezdecydowany osiołek z bajki miał tylko dwa dania do wyboru, jak z dwustu ciastek wybrać to jedno-jedyne, które będzie towarzyszyło obowiązkowemu porannemu espresso w dzisiejszym śniadaniu? U nas na jednym oczywiście się nie skończyło, a ponieważ nie specjalnie nam się spieszyło (co okazało się błędem albo i nie), śniadanie zajęło nam jakieś półtora godziny w czasie której przez lokal przewinęła się conajmniej setka albo i dwie głodnych (śniadania i rozmów) Sycylijczyków. Każdy wpadał dosłownie na 10 minut: esspresowa kawa, ciacho i “ciao”. Chyba już nie  muszę dodawać, że podobnie wyglądają tu restauracje w porze kolacji, tyle że te trwają w nieskończoność i przychodzi się już z cała rodziną (dzieci, pomimo późnej pory też).
Leniwego sobotniego poranka ciąg dalszy to nieśpieszny spacer na pocztę. Ta sama atmosfera, którą znam z rodzinnego małego miasteczka: sobotnie porządki, wietrzenie, pranie, zakupy  bez codziennego stresu i zabiegania, już z niedzielną powolnością i wizją rychłego weekendowego odpoczynku.
Popołudniu wreszcie Syrakuzy, na parking w centrum, tuż nieopodal mostu na Ortygię dojeżdżamy w 15 minut. Nie bardzo chce nam się zwiedzać, wszyscy mają, nazwijmy to “syndrom Astrid Lindgren World”* czyli co za dużo to nie zdrowo. Nawet ja, której pieszych wycieczek nigdy mało, wciąż kaszlem się zanosząc (ale to, biorąc pod uwagę statystyki, NIE był TEN wirus) ledwo powłóczę nogami, w stronę Parku Archeologicznego Neapolis (Parco Archeologico della Neapolis). Chcemy zobaczyć teatr grecki, amfiteatr rzymski i dawne kamieniołomy. Mijamy place zabaw, ale tym razem nie. Tłumaczę Elio, że place zabaw były na wakacjach w ilości (i jakości) wystarczającej i teraz sobie odpuścimy. ALE amfiteatr będzie super i zabawa jeszcze lepsza niż na drabinkach na placu! No i tu niespodzianka. Pierwsza i jedyna niemiła sytuacja jaka spotkała nas na wyspie. Strażnik przy zachęcająco na oścież otwartej bramie oświadcza niesympatycznym tonem, iż kasa biletowa była czynna do wpół czwartej - godzinę przed zachodem słońca (jest 15:40, co tylko pogłębia naszą frustracje). Wstęp wyłącznie  z zakupionymi w niej biletami. Razem z inną rodziną, z Czech, chcemy wiedzieć czy chociaż dzieci, które maja wstęp wolny, mogą wejść i rzucić okiem na starożytny obiekt. Nic z tego, trzeba mieć bilet upoważniający do darmowego wstępu.
Zrezygnowani ruszamy z powrotem, w stronę starówki, postanawiając, że nic dziś nie zwiedzamy. Nie zwiedzamy i koniec. Celujemy zatem w dwa wygooglane wcześniej punkty gastronomiczne, oba w sercu Ortygii. Ale we Włoszech tak się nie da, tu większość miast to zabytki więc obcujesz z zabytkową architekturą i sztuką czy tego chcesz czy nie. Tuż za mostem Ponte Nuovo łączącym dwie części miasta: półwysep Maddalena i wyspę Ortygię, pomnik. To najsłynniejszy mieszkaniec Syrakuz. Jeśli znak Pi na fotografii jednego z wcześniej mijanych rond jeszcze nic Wam nie mówił, słowo “Eureka!” z pewnością odświeży umysł, w tym mieście właśnie zostało wypowiedziane. Pomnik mi się podoba, w istocie bardzo matematyczny w swej pozornej prostocie. Imponująca sportowa sylwetka uczonego nieco odbiega od współczesnego stereotypu studenta matematyki, zwłaszcza z amerykańskich filmów, ale ponoć wszyscy Grecy w starożytności tak wyglądali... Dla marynarzy postać niewątpliwie ważna (siła wyporu i te sprawy). Ledwo przywitaliśmy się z Archimedesem a tu Tempio di Apollo. Ruiny jednego z najstarszych budynków świątynnych na Sycylii (570 r. p.n.e.). Jeśli kogoś interesuje, słynnymi mieszkańcami Syrakuz byli także: poeta Teokryt, komediopisarz Epicharm oraz  pochodząca z bogatej rzymskiej rodziny św. Łucja, patronka miasta. Jednak to co mnie w Syrakuzach urzekło, to liczne księgarnie, z fajną atmosferą, często połączone z kawiarnią. Do jednej z nich wstępuję po Hobbita, mam już włoskiego z Toskanii, ale liczę na.. No wiecie. I tu kolejne dziś wielkie rozczarowanie. Już to przerabiałam na Malcie z maltańskim. Po sycylijsku znów jest tylko “Mały Książe”. Z góry przepraszam wszystkich wielbicieli tej książki, ale nikt kogo znam za nią nie przepada! By ukoić swoją frustrację, zamiast wydania kieszonkowego kupuję trzy razy droższe (oraz trzy razy cięższe ku utrapieniu Taty, teraz i później na lotnisku jak trzeba przepakować o 3 kg za ciężki bagaż główny), porządne eleganckie wydanie "per la società Tolkieniana Italiana". Miłe zaskoczenie to sklep z pamiątkami, który okazuje się być w głównej mierze antykwariatem. Mateo jak zwykle jest moim wiernym towarzyszem w poszukiwaniach tych jedynych w swoim rodzaju drobiazgów, które wrócą z nami do domu.

Gdzie jemy w Syrakuzach?
Najpierw kawiarnia Irma La Dolce. To specyficzne miejsce i nie każdemu się spodoba, ale ja jestem zauroczona i jeśli kiedyś otworzę własny lokal to właśnie coś w tym stylu. Mnóstwo kolorowych kocy, każda filiżanka i spodek z innej bajki (czy też ceramicznego pieca), menu przerobione ze starych gazetek kulinarnych, ale przede wszystkim pyszne domowe ciasto, czekolada oraz dla tych o mocnych, odpornych na niskie temperatury gardłach, słynna sycylijska granita. Lokal jest maciupeńki, siedzi się wyłącznie na zewnątrz. Gdyby nie otoczenie starych sycylijskich kamienic, czułoby się jak na wizycie u ulubionej cioci albo u koleżanki-fanki Florence And The Machine. Tu, na wybrukowanym placu pośród kamiennych domów, dodatkowym wrażeniem jest uczucie jakby trafiło się do samego serca miasta, do jego trzewi, można je poczuć i chłonąć wszystkimi porami, nawet jeśli nie było się w muzeum ani nie zwiedziło Ucha Dionizjusza.

Na obiadokolacje udajemy się do "A Putia". To miejsce też jest trochę inne niż wszystkie. Ciasne i kolorowe. Zupełnie nieoczekiwane. Zamawiam potrawę, która przypominać będzie trochę inaczej przyprawiony sos boloński, wiec nie rozpływam się w objawieniu kulinarnym i zachwycie, na przystawki zaś wybieramy z ciekawości głównie owoce morza, chociaż ja właściwie wolę te mączno-warzywne. Natomiast Chłopcy jednomyślnie uznają, że ze wszystkich odwiedzonych restauracji, najlepszy makaron z sosem  pomidorowym serwuje ta. To niestety nasza ostatnia wieczerza na wyspie. Będę tęsknić za tymi smakami, a o nich być może w następnym poście.

























































































Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...