czwartek, 25 lipca 2019

Dzieci w Bullerbyn

Wiem, że te wpisy są trochę tendencyjne i wszyscy (którzy nie wiedzieli) już dawno domyślili się, że moja ulubioną książka z dzieciństwa są “Dzieci z Bullerbyn”. Właściwie większość dzieł Astrid Lindgren poznałam dopiero czytając książki na dobranoc swoim własnym dzieciom. Jednak tę pierwszą skandynawską powieści, od której (zakładając że nie mam we krwi genów żadnych nordyckich przodków) prawdopodobnie wszystko się zaczęło, dostałam od znajomego rodziców gdy miałam 6 lat (dość szybko nauczyłam się czytać), byłam zatem o rok młodsza od głównej bohaterki i czytałam nieustannie aż do czasu kiedy zostałam nastolatką. Nic dziwnego, że znałam ją na pamięć.
Wymyśliłam tę wyprawę, tak mi się przynajmniej wydawało, dla moich dzieci. Wygląda jednak, że to podróż mojego życia. Nie żadne Himalaje, kolej Transsyberyjska, Japonia, orbita okołoziemska czy Machu Picchu, ale właśnie “nudna” i niepozorna wyprawa do Skandynawii: podróż do krainy własnego dzieciństwa.

Pamiętam jak byłam mała i za każdym razem kiedy w drodze do babci przejeżdżaliśmy przez wieś Szwecja (Zachodniopomorskie), zastanawiałam się dlaczego nie sprawdzają nam paszportów. Tata z kolei, mniej więcej w tym samym czasie przyjeżdżał z drugiego końca Polski do tej wioski o nazwie skandynawskiego kraju na obozy harcerskie. Skandynawia zawsze była obecna w moim życiu, na początku nieświadomie, potem obsesyjnie gdy odkryłam i zakochałam się w Norwegii (a teraz w Finlandii). Tej podróży nie byłoby jednak gdyby nie książki, które kocham jeszcze bardziej niż włóczenie się po świecie.

Te o największym dla mnie znaczeniu (bo dla  Chłopców nie jest aż tak bardzo istotne czy słuchają o Jonatanie i Sucharku czy Albercie Albertsonie - ważne, że ktoś im czyta) miejsca zostały na koniec. I może właśnie dlatego Vimmerby nas rozczarowało. Może nie chodzi o to, że jest upiornie drogo, a Willa Śmiesznotka była tak zatłoczona, że nawet nie próbowaliśmy do niej wejść? Ani o sklepy na każdym kroku (jeśli Muumimaailma jest komercyjna to co powiedzieć o Astrid Lindgren World?) i to że za kawę i bułkę cynamonowa trzeba zapłacić kilka razy więcej niż w zwykłych kawiarniach, choć na wstępie już zostawiło się niezła sumkę?
Wizualnie nie różni się od pozostałych parków które zwiedzaliśmy, i tu są domki bohaterów w których można się pobawić i wchodzenie czy wychodzenie z nich niekoniecznie musi odbywać się za pomocą drzwi.  Pojeździć rowerkiem Lotty? Przymierzyć peleryny braci Lwie serce? Co najwyżej zaaresztuje Was strażnik Tengila. Jego zamek (podobnie jak ten należący do zbójców), obie doliny i wszystko inne urządzone i zorganizowane super. Atrakcje te ukryte są w gęstym lesie albo w środku pięknego ogrodu. Znów przyda się znajomość języka, tym razem szwedzkiego, bo co rusz odbywa się jakieś teatralne przedstawienie albo koncert w wykonaniu postaci z książki. Mimo to nie podobało nam się i najnormalniej w świecie uciekliśmy. Chyba po prostu jesteśmy już zmęczeni.









































Uciekliśmy do Bullerbyn. I to było najlepsze co mogliśmy zrobić. Mimo, że trzy słynne domy należą do prywatnych osób (ciekawe jak sobie z tym radzą, że wszyscy fotografują ich podwórka, ale chyba zdają sobie sprawę jak bardzo im zazdrościmy...) pobyt tam to prawdziwa przyjemność. Wprawdzie kawa i słynna szwedzka bułeczka są tylko odrobinę tańsze niż w oddalonym o jakieś 15 km Vimmerby, za to reszta jest całkowicie za darmo. Konie, króliki do głaskania, huśtawka, stodoła z sianem (skoki na własne ryzyko) i TEN klimat, jeśli wiecie co mam na myśli. Parking płatny 40 SEK, ale przybylibyśmy po 17:00 i już od nas pieniędzy nie wzięli, młodzi chłopcy pracujący sezonowo (na ich wynagrodzenie oraz utrzymanie wioski przeznaczony jest dochód z parkingu, jak dowiedzieliśmy się z wiszącej tam kartki).





























































Największa przyjemność czekała nas pod sam koniec dnia. Obok wioski jest jezioro, w którym zażyliśmy orzeźwiającej kąpieli. Woda pachniała specyficznie (albo jakaś roślina przy brzegu) i trzeba uważać na kamienie, w które można uderzyć się płynąc (stad spory siniak na moim prawym udzie) ale było cudownie: widoki, spokój, żadnych śmieci porozrzucanych po lesie ani innych oznak cywilizacji, jeśli nie liczyć kilku szwedzkich rodzin. Tylko my i piękna przyroda. No i ten obrośnięty trawa, chwiejący się pomost! Tak, dokładnie: jak z bajki.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...