Tak jak się spodziewałam, trochę mi zajęło opisanie naszej rodzinnej norweskiej wyprawy. Głównie dlatego, że przez dłuższy czas zamiast pisaniem zajmowałam się pędzeniem (na okrągło) syropu z cebuli i zabawami nebulizatorem. Potem znienacka nadeszło lato, i jak to latem - mimo że w kwietniu - tradycyjnie przeprowadziliśmy się na podwórko (tu, gdzie aktualnie na stałe mieszkamy zwane “polem”) i tam spędzamy większość czasu.
W podróż, której celem było zdobycie Nordkapp, czyli takiego na niby najdalej wysuniętego na północ kawałka Europy (jest bardziej widokowy niż ten PRAWDZIWY Przylądek Północny - cypel Knivskjellodden, leżący 1,5 km dalej, który dopiero przed nami!) udaliśmy się, kiedy Mateo skończył 4 lata i uznałam, że już najwyższa pora, by pokazać Chłopakom Moją Norwegię.
Sama odkryłam ten piękny i magiczny kraj na fotografii stojącej na półce u moich kuzynek wiele lat wcześniej i zakochałam się na amen od pierwszego ujrzenia. Postanowiłam, że będę tam kiedyś mieszkać, a ponieważ trochę głupio tak mówić o kraju, w którym się nigdy nie było, zaraz po maturze pojechałam obejrzeć sobie na własne oczy swoja przyszła ojczyznę. To jednak zupełnie inna opowieść, w dodatku nie zawierająca elementów parentingowych, a póki co o wyjazdach rodzinnych.
Wracamy więc do upalnego czerwca 2012, kiedy to cudem upakowani w Zuźkę po uszy (nic jej nie ujmując.. tył mogłaby mieć nieco bardziej “grand”), głównie w zapasy jedzenia, wyruszyliśmy w stronę niemieckiego Sassnitz, skąd promem dostaliśmy się do Szwecji, a dalej wybrzeżem do Norwegii, gdzie rozpoczęła się jedna z naszych największych (i najpiękniejszych, jeśli chodzi o wrażenia wzrokowe) wakacyjnych przygód.
Pierwszy punkt na naszej mapie podróży i nasz pierwszy nocleg (nie licząc drzemki na promie z taką sobie kawą (2,75 eur) zamiast śniadania). Prawdopodobnie Najfajniejszy Hostel Na Całym Świecie. Albo nawet w Całym Wszechświecie. Nie było absolutnie żadnej opcji, że śpimy gdzie indziej. Nawet gdy okazało się, że zostały już wolne tylko pokoje bez okien. Rezerwacje robiliśmy w styczniu, bo pamiętałam, że chociaż hostel duży (jak się okazało, w ciągu 13 lat powiększony o nowy, spory budynek), to z miejscami ciężko. 600 NOK za trzyosobowy pokój, z własną pościelą (śpiworów nie wolno używać nawet na kempingach! poszewki można wypożyczyć, ale w naszym przypadku - co noc gdzie indziej - koszty pokryłyby kolejny nocleg). Wspaniale było ponownie zawitać w te gościnne progi, być częścią niesamowitej atmosfery, tworzonej przez świetny personel i wielobarwny (dosłownie i w przenośni) tłum mieszkańców, składający się z ludzi z całego świata, w każdym wieku (od malutkich dzieci po dziarskich staruszków), turystów, włóczęgów i dziwaków. W takich miejscach najbardziej uwielbiam wspólną kuchnie w której zapachy potraw z różnych światów mieszają się bardziej niż języki, bo króluje oczywiście angielski, a wzór z biedronek na twojej puszce do herbaty lub prośba o “pożyczenie” odrobiny soli jest pretekstem do rozpoczęcia długiej interesującej rozmowy i nowej znajomości, która nawet jeśli trwa tylko pare godzin, góra dni - w sercu zostaje na całe życie. Tym razem ze wspólnego gotowania i zjedzonego razem śniadania (przyzwoity szwedzki bufet jest w cenie noclegu) zostały nam w pamięci opowieści na temat rodzinnego kraju (niezbyt pochlebne trzeba przyznać) zasłyszane od brodatego Norwega - Włóczykija, który jak sam twiedzi obraził się na swoją ojczyznę i porzucił swój dom, wybierając w zamian życie w drodze. Z mojego pierwszego wyjazdu zapamiętałam, że nigdzie nie mogłam kupić mineralnej wody niegazowanej. Nie można gdyż płynie w każdym kranie! Nawet w Oslo: świeża, krystaliczna, chłodna, orzeźwiająca, przepyszna.
“23:45 Jest ta oto godzina. Serio. Siedzę przed namiotem na Vinje Camping, piję herbatę i marzną mi uszy. Mateo przed chwilą zasnął, o 22 byliśmy na placu zabaw. No ale jesteśmy w Norwegii” Z moich notatek podróżniczych sprzed 6 lat wynika, że pierwsza noc pod namiotem i w ciepłych wełnianych czapkach (jakieś + 5 stopni Celsjusza) nikogo z naszej trzyosobowej ekipy nie zniechęciła do dalszej podróży. Wprawdzie budziłam się kilka razy z zimna, ale micha gorącej owsianki z rodzynkami na śniadanie (tak, to my wykupiliśmy przed wyjazdem całe zapasy z Lidla) i pare podskoków na trampolinie z Mateo przywróciły mi krążenie i morale. Mateo, urodzony traper, zachwycony: spaniem w namiocie, placem zabaw (trampolina!!!), niezachodzącym słońcem… To ostatnie jest nieco kłopotliwe. Po pierwsze ciężko zagonić najmłodszego uczestnika wycieczki do śpiworka. Po drugie sami nie czujemy zmęczenia, dopóki nie spojrzymy na zegarki. Jesteśmy tak padnięci, że w zasypianiu absolutnie nie przeszkadza nam huk ogromnego wodospadu tuż za płotem. Wprawdzie zakopany wreszcie w cieplutki śpiwór Mateo skarży się “ten wodospad mnie budzi!”, ale nie mija 5 minut i śpi jak suseł.
Do tego pięknie położonego pośród wysokich gór, nad imponującym wodogrzmotem kempingu dotarliśmy przedarłszy się przez śniegi i stromizny trasy, którą z początku wzięłam za Drogę Orłów (bądź co bądź cała 63, nie tylko “Złota Droga” jest efektowna, jak niemal WSZYSTKO w Norwegii), ale okazało się, że ta zaczyna się po drogiej stronie fiordu Geiranger (najspektakularniej jest ponoć gdy przybywasz z północy, my jechaliśmy, że tak to ujmę od “d(j)upy strony”, mijając uroczo położony wśród śniegu (a tylko 1030 m n.p.m...) hotel Djupvasshytta nad jeziorem Djupvatn, ale też było ładnie. Chyba dobrze sobie stopniować wrażenia, by nie umrzeć z zachwytu ;)
Trollstigen
Zaiste malowniczy widok stanowi fiord Geiranger otoczony dostojnymi, wysokimi górami o stromych zboczach (UNESCO, a jakże) ale to nie on stanowił główny obiekt naszego zainteresowania, pożądania (głównie ze strony Taty) i celu. Może nawet tym razem nie trafilibyśmy nawet na Drogę Orłów, gdzie nie byłam w stanie powstrzymać się od spaceru boso po śniegu, gdyby nie Droga Trolli, zwana również Drabiną Trolli. Wszechobecne wodospady, zakrętasy i przepaście tu skumulowane w postaci spektakularnego serpentynowego zjazdu (lub podjazdu). Oglądając film "Avatar" zastanawiałam się skąd woda w tych wodospadach, spadających w przestrzeń z wysp-asteroidów...? W Norwegii zrozumiałam. Wodospady, do których (kilku zaledwie) w naszych górach prowadzą szlaki, tu wypływają z każdego niemal kąta. Większe można oglądać ze specjalnych mostów i tarasów, mniejsze podziwia się z okien samochodu. Z wrażenia i strachu (przepaście!) ciężko mi było utrzymać włączoną kamerę. Taką oto drogą pełną wrażeń nieziemskich (niewątpliwie to kraina Elfów z "Silmarilionu" Tolkiena) bardzo późną porą dojechaliśmy do Trondheim. Elfów nie spotkaliśmy, ale trolli na szczęście też nie.
Trondheim
Wyszukany w internecie kemping, jak i samo miasto na "dzień dobry" nas rozczarowało. Organizacja, czyściutkie toalety i cała reszta, jak w całej Norwegii, bez zastrzeżeń. Ale od strony wizualnej spodziewaliśmy się trochę więcej.. Jak to teraz pisze to pomyślałam, że można by uznać iż za dużo naoglądaliśmy się po drodze. Nie da się jednak ukryć, że mijaliśmy na prawdę ładnie położone kempingi, a jest tu ich tyle (Norwegowie kochają życie kempingowe), że można szukać noclegu praktycznie z biegu, nawet z domkami nie powinno być problemu. Ten jest typowo tranzytowy i mieszka tu więcej robotników niż turystów.
Za to zabytkowe centrum miasta ma nieco uroku, a potężna, mroczna katedra Nidaros - największa budowla średniowieczna w Skandynawii, robi wrażenie.
To jedno z trzech miejsc (obok Tromsø i Nord Kapp) gdzie spędzamy dwie noce. Spokojny wieczór bez gorączkowego rozbijania namiotu i gotowania po nocy ryżu z soczewicą: mamy czas by chwilę pograć w badmintona (czyt. machać paletkami w stronę coraz zasobniejszej w osobniki chmary krwiożerczych meszek), zapoznać z polską ekipą harleyowców, mijaną też wcześniej na Trollstigen, podróżującą z 2,5 latkiem (także jadą na sam koniec, chłopiec w kamperze, nie na motorze) i przespacerować się “ na plażę”. Narzekając na kemping zapomniałam napisać, że tuż obok naszego pola namiotowego przejeżdża pociąg, hałaśliwy sam w sobie, co nie przeszkadza mu dodatkowo głośno trąbić akurat kiedy nas mija.. To jednak nic - uważa Mateo - w porównaniu z krzywymi huśtawkami na placu zabaw i brakiem piaskownicy wypełnionej zabawkami (o trampolinie nie wspominając…)
Koło podbiegunowe oraz kemping w Kjerringoy i w Harstad
Z porannych zapisków podróżnych:“Małe rodzinne hell (ang.) po kłótni o drogę do Hell (nor.)” Nazwa leżącej w pobliżu Trondheim wsi przyciąga turystów, my również zbaczamy nieco z trasy wyruszając o poranku w stronę Norwegii Północnej. W języku norweskim słowo to oznacza coś zgoła przeciwnego: szczęście.
Koło podbiegunowe zdobyliśmy 5 lipca 2012 między godziną 19:00 a 20:00. Ładnych parędziesiąt kilometrów wcześniej zrobiło się pusto, ponuro i zdecydowanie bardziej zimno (a już się martwiłam, że nawet polarów nie ubierzemy przekraczając jeden z kręgów zimna). Jadąc główną drogą można zatrzymać się i odwiedzić symboliczny pomnik i strefę kiczu w postaci budynku z pamiątkami i fast foodem, gdzie ozdobiłam Przyjaciela Pascala pamiątkową pieczątką z aktualną datą. (Z powrotem przekraczaliśmy koło na promie, o czym znać dały jedynie kilkusekundowe “fanfary” ze statkowego megafonu). Nocowaliśmy na niewyróżniającym się szczególnie (no może poza wygodną kuchnią i fajnymi oldschoolowymi obrazkami na drzwiach do toalet) kempingu na drodze do Bodø, gdzie obudziliśmy się w strugach ulewnego deszczu, zziębnięci i po tym jak wreszcie udało nam się zwinąć totalnie przemoknięty namiot i ruszyć dalej, spóźniliśmy się na prom.
Koło podbiegunowe zdobyliśmy 5 lipca 2012 między godziną 19:00 a 20:00. Ładnych parędziesiąt kilometrów wcześniej zrobiło się pusto, ponuro i zdecydowanie bardziej zimno (a już się martwiłam, że nawet polarów nie ubierzemy przekraczając jeden z kręgów zimna). Jadąc główną drogą można zatrzymać się i odwiedzić symboliczny pomnik i strefę kiczu w postaci budynku z pamiątkami i fast foodem, gdzie ozdobiłam Przyjaciela Pascala pamiątkową pieczątką z aktualną datą. (Z powrotem przekraczaliśmy koło na promie, o czym znać dały jedynie kilkusekundowe “fanfary” ze statkowego megafonu). Nocowaliśmy na niewyróżniającym się szczególnie (no może poza wygodną kuchnią i fajnymi oldschoolowymi obrazkami na drzwiach do toalet) kempingu na drodze do Bodø, gdzie obudziliśmy się w strugach ulewnego deszczu, zziębnięci i po tym jak wreszcie udało nam się zwinąć totalnie przemoknięty namiot i ruszyć dalej, spóźniliśmy się na prom.
Gdzieś musimy spędzić noc, w hostelu w Bodø nie ma miejsc, na zwykłe hotele nas nie stać, zresztą przekładamy atmosferę nad standard. Tak oto trafiamy w przecudną okolicę Kjerringoy do uroczej drewnianej chatki, z łóżkiem piętrowym i bez dostępu do wody, ale dla mnie jest jak z bajki. Nasz kolejny nocleg to mniej urokliwa ale równie przytulna i ciepła chatka w Harstad, spokojnej rybackiej mieścinie z sielską atmosferą, jakich tu wiele. Obejrzeliśmy nieduży kościółek z XII wieku - w średniowieczu najdalej wysuniętą na północ świątynię chrześcijańską, z zewnątrz jedynie, bo w weekend jest zamknięty. Dobrze jest wyspać się wygodnie na łóżku, maty samopompujące są wygodniejsze niż zwykłe karimaty, ale i tak budzę się na nich z obolałymi biodrami. No i udało nam się za 82 NOK zrobić pranie (niech żyją automatyczne suszarki!).
Lofoty
Prom, na który spóźniliśmy się w Bodø, miał nas zabrać w 4 godzinny rejs na Lofoty (856 NOK). Wsiedliśmy na niego następnego dnia. Udało nam się, bo wstaliśmy o 6:00 rano i już przed 9:00 kwitliśmy w pięknym słońcu na drugiej lini (owcom szwendającym się po szosie nie udało się nas powstrzymać). Pogoda marzenie, ale tylko 9 na plusie (lokalesi oczywiście w szortach i sandałach). Na promie gorąca herbata z termosu i piękne widoki. Mateo nie chciał zabrać z garażu umorusanego kempingową trawą Misia, wiernego towarzysza wszelkich podróży lecz ma dobre serduszko i ostatecznie razem obejrzeli w kąciku dla dzieci "Kung Fu Pandę" po norwesku, w czasie kiedy Tata, jak to ma w zwyczaju, poszedł zrobić standardowy obchód: sprawdzić rozmieszczenie szalup ratunkowych, wyjść ewakuacyjnych etc., cóż zboczenie zawodowe ;). Pomijając niewątpliwe walory krajobrazowe, chciałam pojechać na Lofoty z powodu miejscowości o najkrótszej nazwie o jakiej słyszałam: Å. W drodze do Harstad, przejeżdżaliśmy też przez Bo i Bø. Oraz inne malownicze rybackie wioseczki położone przy turystycznej trasie prowadzącej przez wyspy z powrotem na stały ląd.
Piwo z Tromsø
Zajechaliśmy już całkiem daleko od domu. Tysiące kilometrów na liczniku. Na policzkach czuć już oddech Arktyki (do bieguna północnego zostały, zdaje się jakieś dwa). Przyjaciel Pascal podaje, że nie nazywa się już miasta pretensjonalnie “Paryżem Północy”, za to znajdują się tu najbardziej wysunięte na północ uniwersytet i browar. Mamy wiele planów związanych ze zwiedzaniem, zatem czerwoną drewnianą chatkę nieopodal rzeczki wynajmujemy na dwie noce. Na kempingu znajduje się najpiękniejsze jakie w życiu widziałam, bajkowe pole namiotowe: namioty rozbija się na leśnych polankach pośród bujnych paproci. Tak, jesteśmy około 360 km na północ od koła polarnego ale Golfsztrom sprawia, że przypominająca alpejską roślinność jest, jak na tą szerokość geograficzną imponująca. Pochmurne i wietrzne +8 utwierdza jednak w przekonaniu, że spanie w namiotach to dla nas zbyt ekstremalna zabawa.
Trochę słonecznego, a trochę deszczowego dnia w Tromsø:
- obejrzeliśmy katedrę arktyczną (Ishavskatedralen) z jednym z największych witraży w Europie i niezwykłymi organami: przypominają kształtem statek, co ma ponoć nawiązywać do tradycyjnego zwyczaju wieszania u sklepienia łodzi w norweskich kościołach (70 NOK za dwie osoby, dzieci poniżej 15 lat bezpłatnie)
- wjechaliśmy kolejką na wzgórze (120 NOK dorosły, 65 NOK dziecko), gdzie zajadając cebulowe sucharki i popijając z termosu herbatę obfotografowaliśmy z góry panoramę miasta (i nasz kemping)
- przez imponujący most przejechaliśmy na wyspę, powłóczyliśmy się po starówce i chyba zwiedziliśmy Muzeum Miejskie i Polarne, ale nie pamiętam dokładnie, a szlag trafił baterie w aparacie i na zdjęciach nie do końca zostało udokumentowane
- próbowaliśmy znaleźć sensowną (poniżej 300 NOK za drugie danie) knajpę na obiad, ale znaleźliśmy tylko jedyny jak dotąd fajny plac zabaw w pobliżu podobno najlepszej w Tromsø ale drogiej restauracji, którą odpuściliśmy zjadając w chatce przywiezione z polski kopytka z masłem i cukrem i konserwę mięsną z chrupkim pieczywem na drugie); nasz znajomy z Oslo - Norweg-Włóczykij miał racje, kuchnia norweska upadła “same fast foody, burgery i inne peppe’s pizzy”
- zachwyciliśmy się uniwersyteckim ogrodem botanicznym i rosnącymi w mieście tulipanami o niesamowitym, ciemnobordowym kolorze, niemal czarnym przy zachmurzonym niebie
- nie zwiedziliśmy Muzeum Sztuki Norwegii Północnej ani siedziby Towarzystwa Sztuk Pięknych (ale chyba tylko ja byłabym zainteresowana...)
- zdobyliśmy internet (2 doby za 40 NOK) i choć w tamtym czasie blog nie powstał to poskejpowaliśmy z rodzinką
- kupiliśmy w antykwariacie drugiego Hobbita po norwesku (pierwszy w księgarni w Trondheim, każdy jest w innej odmianie języka: bokmål i landsmål, inaczej nynorsk) oraz piwo w puszce 0,33l za jedyne 41 NOK sztuka (wtedy jakieś 20 PLN)
Renifery i łosie w Alcie
Przedostatni przystanek w drodze na północ. Alta. A dokładniej Hjemmeluft, gdzie chcieliśmy zobaczyć prehistoryczne ryty skalne, największe w Europie północnej, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Malowidła, powstałe najprawdopodobniej 6000-2500 lat temu, ogląda się w plenerze, wędrując drewnianymi alejkami długości 5 km. Trochę trudno uwierzyć, że są prawdziwe, ale na pewno warte uwagi, podobnie jak samo muzeum. Jak wszystkie muzea, z którymi mieliśmy do czynienia w krajach skandynawskich jest bardzo przyjazne dzieciom. Bardzo mnie cieszy, że i u nas organizowanie wystaw, które można oglądać w towarzystwie dzieci staje się normą. Pierwsza jaką pamiętam, w MCK w Krakowie dotyczyła, nie inaczej!, współczesnej architektury norweskiej. Na drodze do Alty zaczęły pojawiać się znaki drogowe informujące o renach i łosiach oraz liczne stada tych pierwszych. Dopiero tam do mnie dotarło, ze to nie są dzikie zwierzęta tylko hodowlane… Co do łosi to nadal powątpiewamy w istnienie tych mitycznych zwierząt. Mimo licznych znaków nie spotkaliśmy (z wyjątkiem wypchanych, w muzeum) ani jednego. Ani w Norwegii, ani w Polsce, gdzie też podobno żyją. Może jak się wybierzemy na Alaskę nam się poszczęści.
Kemping z sielską, rodzinną atmosferą znaleźliśmy godzinę drogi wcześniej. Mateo przepadł w piaskownicy, a wieczorem "trochę" się zagadaliśmy z przesympatyczną parą motocyklistów z Gliwic, wypijając wspólnie ich whiskey i nasze piwa w puszce z browaru w Tromsø.
Nordkapp
Po 12 dniach dotarliśmy na miejsce. Jeszcze nie pod sam globus. Wynajęliśmy pokój z wygodnym łóżkiem i własną łazienką. Jak smakuje ziemniaczane puree z proszku i parówki ze słoika na szczycie świata? Przylądek Komercji zdobyliśmy następnego dnia, 12 lipca. Wyspaliśmy się porządnie, wyciągnęliśmy z walizki zimowe kurtki, szaliki i rękawiczki i późnym, wietrznym popołudniem, zapłaciwszy sporo za wjazd stanęliśmy pod stojącym od 1978 roku słynnym globusem by wraz z tłumem ludzi strzelić sobie rodzinną fotkę “tam byłem” (teraz zapewne strzelilibyśmy telefonem tzw. “selfie”). Nie zdziwiła nas gęsta mgła. Zamiast kontemplować fakt bycia na “najdalej wysuniętym skrawku północnej Europy” marzyłam by już sobie pójść. Na szczęście jest centrum turystyczne Ośrodek Przylądka Północnego, gdzie jest ciepło, są toalety i dają jeść. Obejrzeliśmy przypominający momentami spot reklamowy lecz piękny i wzruszający film na ekranie panoramicznym, zwiedziliśmy tajskie (sic!) muzeum, wysłaliśmy pocztówki i udaliśmy się do restauracji spróbować polecaną przez znajomych z kempingu pod Altą potrawkę z renifera za jedyne 100 NOK. Zamówiliśmy również potrawkę z ryby i zupę rybną. Może nie były to najsmaczniejsze dania na świecie, ale po niemal dwóch tygodniach wyjątkowo skromnej i monotonnej diety całkiem przyzwoite. Chwilę pospacerowaliśmy na zewnątrz, przez moment rozważając czy nie wrócić za parę godzin by podziwiać "północne słońce", z czego jednak zrezygnowaliśmy. Wróciliśmy do naszego pokoju na kempingu, gdzie ugrzanym na kuchence winem i galaretką o smaku owoców leśnych uczciliśmy zdobycie celu wyprawy. Ale nie wyprawy koniec, czekała nas bowiem tak samo długa droga powrotna do domu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz