Hammerfest i osobliwe zakręty
Powrotną podróż na południe rozpoczęliśmy, jak to my, od odwiedzenia (podobno, ale może coś się w tej kwestii zmieniło) najdalej na północ wysuniętego miasta na świece. Pascal podaje, że według biura turystycznego, było to pierwsze miasto w Europie, którego ulice oświetlono lampami elektrycznymi. Mimo położenia na tak niegościnnych terenach i dziejowego pecha (huragan, pożar, dewastacja podczas wycofywania się wojsk niemieckich) miasto przetrwało. Nie znaleźliśmy tam nic ciekawego, ale warto było zboczyć z głównej drogi dla samej trasy: malownicze zakręty pośród ciekawych formacji skalnych. No i kolejny raz zachwyt nad fenomenem architektury norweskiej, nowoczesnej ale inspirowanej naturą, idealnie wtopionej w otaczający krajobraz, gdzie nawet zwykły przydrożny szalet wygląda jak obiekt sztuki współczesnej. Długa podróż i całe dnie siedzenia na tyłkach w aucie trochę dają nam się we znaki. Zbuntowały się też żołądki, mój oczywiście najbardziej, na szczęście to chwilowa niedyspozycja i podejrzewamy zmęczenie właśnie, no bo chyba nie potrawkę z renifera? Do tego okropnie nas gryzą komary.
Nocowaliśmy na typowo norweskim kempingu: czerwone domki, miejsce do oprawiania ryb. Właśnie kiedy przyjechaliśmy jakiś rybak w wesołej asyście dzieciaków sprawnie oprawia, jak dla mnie (pierwszy raz - nie licząc targów rybnych oczywiście - widziałam na żywo coś o takich rozmiarach) OGROMNEGO dorsza albo innego rdzawca. Widok z okna... Czy ktoś jeszcze się dziwi, że idealny dom według Norwega to drewniany barak z oknem na cała ścianę?
Laponia
Z początku wydała mi się nudna, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie osady Saamów i całą okolicę w ogóle. Z czasem zaczął przenikać mnie niesamowity klimat tej krainy, zwłaszcza że do “księżycowych krajobrazów” zawsze miałam słabość… Dostrzegłam specyficzny urok bagnistych pustkowi Finnmarksvidda. I poczułam tą niesamowitą energię i magię jaka bije od nie robiącej na pierwszy rzut oka wrażenia, niewysokiej lecz ciągnącej się po horyzont tajgi, w tym szczególnym, tylko pod północnym słońcem istniejącym odcieniu zieleni.
Plan zakładał dwa noclegi: w Karasjok (Kárásjok) - stolicy norweskich Lapończyków oraz Kautokeino (w języku Saamów Guovdageaidnu). Z powodu okropnego deszczu, po zwiedzeniu muzeum Saamów (interesujący skansen oraz film - zanotowałam, że “z efektami” ale kompletnie go nie pamiętam, więc nie wiem, co miała na myśli…) zdecydowaliśmy się jechać dalej. Zatrzymaliśmy się na Artic Camping, w uroczej drewnianej chatynce. Wszystkich turystów zaproszono wieczorem do tradycyjnego namiotu (lavvu) - w wersji nowoczesnej, ale zawsze - na znakomitą kawę z imponującego imbryka.
Komary nadal gryzą okrutnie i strasznie wieje. Ale nic to, bowiem odkryliśmy Polarbröd, cudownie mięciutki, lekko słodki chlebek polarny, w niczym nie przypominający niesmacznych sucharów z IKEA, jakże skutecznie “zdemaskowanych” w filmie “Delikatność” z Audrey Tautou.
Mateo wyznaje nam, że chciałby hodować renifery, bo “bardzo lubi potrawkę z renifera”…
Ponieważ zwykle ufam Przyjacielowi Pascalowi (zapewne są lepsze przewodniki ale w końcu każdy ma prawo do błędów, a ten pomógł mi wyjść z niejednej opresji), gdy przeczytałam, że “każdy powinien zwiedzić Galerię srebra Juhl’s“ pomimo sceptycznego nastawienia od razu dopisałam ją do programu wycieczki. Jakież było moje zdziwienie, gdy dotarliśmy do celu. Rodzina Juhl stworzyła miejsce po prostu zaczarowane. Zachwyt zmieszany z zazdrością, że tu nie mieszkam i nie pracuję. Też bym chciała wyczarować sobie takie miejsce na ziemi. Zwiedzać można sporą część kompleksu pracowni i sal wystawowych. Wyrabiana tu przepiękna, wysokiej jakości biżuteria inspirowana jest przede wszystkim tajgą i kulturalnym dziedzictwem Saamów. By zabrać choć kawałek tego niesamowitego świata ze sobą, kupiłam srebrny wisiorek, chociaż na codzień biżuterii nie noszę. Punkt obowiązkowy na mapie Norwegii!
Pędzimy na skróty przez fragment Finlandii i Szwecji. Widoki śmigające za oknem - nudy.
Wróciwszy na teren Norwegii zanocowaliśmy w okolicy najsłynniejszego chyba - obok Lillehammer - miasta w Norwegii. Nie planowaliśmy zwiedzania bo mnie militaria nie interesują a Chłopakom nie zależało - tym razem nastawialiśmy się bardziej na przyrodę niż muzea. Kemping bez szału, trochę ciasny. Przejeżdżając przez to typowo przemysłowe miasto zauważyłam, że mimo industrialnego charakteru prezentuje się dość ciekawie i nie sprawia odpychającego wrażenia. Czytałam, że przy dobrej pogodzie ze stoku Fagernesfjellet można podziwiać archipelag Lofotów, a od końca maja do połowy lipca także słońce o północy.
Prawdopodobnie Najfajniejszy Kemping na Świecie
A przynajmniej najbardziej klimatyczny, choć ulubionym oczywiście stał się parę lat później chorwacki, o którym pisałam tu. Widzieliście kiedyś kempingowa recepcje, na ścianach której wiszą niesamowite obrazy a zakurzone półki uginają się od książek? Wszędzie rozmaite mniej lub bardziej stare “graty” i bibeloty. “Chaos w moim ulubionym, uroczym, intelektualno-artystycznym wydaniu” Trochę mi to przypominało schronisko w Srebrnej Górze, do którego na wycieczki jeździły wszystkie pierwsze klasy z mojego LO, a trochę ogródki knajpiane na krakowskim Kazimierzu. Podobnie prezentowała się kuchnio-jadalnia, gdzie roznosił się obłędny zapach smażonych przez naszych nowych aktualnych sąsiadów, smakowitych steków. Namiot rozbiliśmy pośród upojnie pachnących krzaków dzikich róż i bzu. Niby zwykły kemping, jak dla mnie wyjątkowe, oddziałujące na zmysły miejsce, niezapomniane i zostawiające w sercu tęsknotę i pragnienie by wrócić.
Kolejnych niezwykłych wrażeń dostarczył nam lodowiec Svartisen. Nie jestem w stanie opisać, ale doskonale pamiętam i potrafię przywołać niepokojące uczucie połączone z niesamowitym dreszczem jaki mnie przeszedł gdy nagle odwróciłam się i go zobaczyłam... Chyba nie mogłabym mieszkać w pobliżu tego kosmicznie wręcz i przerażająco wyglądającego jęzora. Pięknego jednocześnie: potęga natury w całej okazałości.
Po drodze przygody: korek w kolejce na prom. Regularny statek się zepsuł. Zastępuje go maleństwo, które ładuje 1,5 lini z 5… Wybierając się w nasza podróż nie wzięliśmy pod uwagę, że ciemną stroną pięknych fiordów jest to, że czasem kończy się nimi droga główna co obok górskich, krętych szos mocno wydłuża czas dojazdu do celu. Panowie z drogówki straszą, że kilkanaście godzin czekania i radzą zawrócić na inna drogę, ale ja wolę wolno ale do przodu niż się cofać a poza tym uparłam się do Mo-i-Rana jechać droga nr 17. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, udało nam się wjechać “na styk”, jako ostatnie auto w drugim podejściu, około 21:00. Czekając na swoją kolej zrobiliśmy barszcz z torebki i zdecydowaliśmy najbliższą noc spędzić w samochodzie i w ten sposób nadrobić stracone kilometry i zaoszczędzić na noclegu.
Górnicze miasteczko jak z bajki
Marzyło mi się jeszcze jedno urokliwe pole namiotowe albo chatka z pięknym widokiem pośród zieleni. Tymczasem nasze ostatnie dwa noclegi to pokoje wynajęte w schroniskach. Zatrzymaliśmy się przy miasteczku Røros, aby obejrzeć unikatową starówkę. Miasto, w przeciwieństwie do innych norweskich miast zbudowanych z drewna, szczęśliwie omijały pożary, dzięki czemu zachowało swój niezmieniony wygląd od czasów świetności, gdy było silnym ośrodkiem wydobycia miedzi. Niektóre z ocalałych drewnianych domów mają nawet 300 lat! To kolejne miejsce w Norwegii wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Często odwiedzają je ekipy filmowe, zatem kilkusetletnie domki z Røros o dachach obrośniętych trawą wystąpiły już w wielu filmach fabularnych.
Na targu staroci płaszcz z warszawskiego zakładu krawieckiego. My skusiliśmy się na “norweskie wafle”, po naszemu gofry. Z dżemem. Za jedyne 30 NOK sztuka (około 15 PLN). Oraz skrzyżowanie hot doga z hamburgerem (hot burger?), dwa za 50 NOK.
Z powrotem w Oslo Vandrerhjem Haraldsheim
Sama jestem pod nieskromnym wrażeniem jak doskonale udało nam się zorganizować tą wyprawę i jak dużo zobaczyć. W swej ignorancji nawet nie zauważyłam, że pominęliśmy tak ważne i spektakularne punkty turystyczne jak kazalnica (Preikestolen), język trolla (Trolltunga) i zaklinowany w przepaści kamień Kjeragbolten. Na szczęście o ich istnieniu dowiedziałam się już po powrocie.
Trudno było uwierzyć, że od naszego noclegu w hostelu pod koniec czerwca minęły trzy tygodnie. Dostaliśmy pokój w nowym, z zewnątrz niezbyt zachęcająco wyglądającym (i do kuchni daleko…) budynku. “Ale za to z oknem” - pocieszał Mateo zanim okazało się, że choć urządzony minimalistycznie jest przytulny (trochę internacki) i ma dużą, nowiutką łazienkę. Jak można się było spodziewać hostel przeżywał oblężenie ale i tym razem, podobnie jak powrotny prom Trelleborg-Sassnizt rezerwacje zrobiliśmy z wyprzedzeniem.
Smutno było wyjeżdżać. I co tu ukrywać: wciąż tęsknię, więc jak tylko pojawi się okazja…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz