Pod koniec zeszłego roku obiecałam dwa posty z naszych listopadowych wyjazdów weekendowych, ale jak dotąd pojawiła się tylko relacja ze Słowackich Tatr Wysokich. Wybór miejsca na kolejna jesienną rodzinną wycieczkę nie był przypadkowy, ale tym razem zupełnie, jeśli chodzi o ten kierunek, nie związany z Taty sprawami zawodowymi. Pojechaliśmy całkiem prywatnie, przede wszystkim w celu nadrobienia pewnych zaległości towarzysko-rodzinnych. Przygotowaliśmy się jednak sumiennie, zawczasu sprawdzając jakie atrakcje miasto ma do zaoferowanie rodzinie z dziećmi i przygotowując plan niemalże profesjonalny. Miasto, które kocham od zawsze i parę razy prawie w nim zamieszkałam. Które niestety po styczniowych wydarzeniach w czasie tegorocznej WOŚP już zawsze będzie kojarzyć nam się z tą bezsensowną tragedią. Miasto położone nad najpiękniejszym morzem świata: Gdańsk.
Skoro można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu (spotkanie rodzinne + wycieczka krajoznawcza) dlaczegóż by nie skusić się na trzecią? Nie tyle pieczeń, co naleśnika. I to Drodzy Państwo, nie byle jakiego… Mowa bowiem o naleśnikach z toruńskiego Manekina. Post ma być o Gdańsku, nie będę więc rozpisywać się o można powiedzieć kultowej, legendarnej wręcz dla mnie i moich znajomych restauracji, kiedyś jednym jedynym lokalu, ukrytym w labiryncie małych uliczek małej starówki, do którego trafiało się dzięki poczcie pantoflowej, dziś sieciówki obejmującej nie tylko miasto Kopernika i pierników ale i Gdańsk, Bydgoszcz i, zdaje się parę innych “sąsiednich” miast. Zatem w plan wycieczki do Gdańska został wpleciony obiad w drodze do i kolacja z powrotem w Toruniu. Tak to sprytnie wymyśliłam, że skoro obiad na toruńskiej starówce, to i ją przy okazji obejrzymy, coby Chłopcom program weekendowego zwiedzania wzbogacić, bo wiadomo było z góry, że inaczej nie będą zainteresowani… Kolację w drodze powrotnej zjedliśmy w lokalu przy Uniwersytecie (mojej ukochanej Alma Mater) na ulicy Gagarina.
Zamieszkaliśmy, jak na fanatyków zbożowych posiłków przystało, na Wyspie Spichrzów, w apartamencie z miejscem w garażu podziemnym, przy ulicy - a jakże! Jaglanej (obok była Owsiana, też by pasowało), choć na śniadanie wzięliśmy tylko müsli. Skusił mnie oczywiście widok z okna (zabytkowe centrum), jak się na miejscu okazało poszerzony o liczne budynki w ruinie i dziki parking, ale widać, że dużo się tu wokół robi i niebawem cała okolica zostanie zapewne odnowiona.
O dziwo udało nam się zrealizować cały plan wycieczki, choć jeśli chodzi o pewien konkretny punkt, podeszlibyśmy do tematu trochę inaczej, lecz nie mieliśmy pojęcia jak to wygląda, ale o tym później. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy najpierw, było oczywiście przywitanie się z Neptunem. Wybraliśmy plażę w Orlinkach, o tej porze roku pustą, jeśli nie licząc kilku podobnym nam spacerowiczów, niewielkiej grupy morsów oraz paru innych osób również zażywających zimnej kąpieli morskiej, które w przeciwieństwie do tych pierwszych zamierzały raczej zrujnować sobie zdrowie kosztem interesującej fotki na Instagram.
Nazbierawszy muszelek (Mateo znalazł cztery malutkie bursztyny! - potwierdził ten fakt po powrocie do domu eksperymentem z solanką w słoiku) udaliśmy się na spacer po Starówce, w między czasie zwiedzając Ośrodek Kultury Morskiej, będący częścią kompleksu Narodowego Muzeum Morskiego. Wszelkie ważne informacje znajdziecie na stronie muzeum, więc nie będę ich tu powtarzać, napiszę tylko jedno słowo: WARTO. Interesujące jest już samo jego położenie: ośrodek znajduje się na Rybackim Pobrzeżu, tuż przy Żurawiu, na jednym z głównych szlaków turystycznych, zatem nie trzeba się specjalnie wybierać gdzieś daleko - wystarczy zboczyć z drogi w trakcie spaceru pośród przepięknych budynków o typowej dla nadbałtyckich miast portowych fascynującej architekturze, malowniczo odbijających się w spokojnie płynącej w dole Motławie. Zobaczyliśmy obie wystawy stałe "Ludzie-Statki-Porty" oraz "Łodzie ludów świata", z których druga jest tylko do oglądania, za to pierwsza (rzecz jasna dzieciakom bardziej przypadła do gustu) to mnóstwo frajdy: wielki interaktywny plac zabaw którego największą chyba atrakcją jest basen ze zdalnie sterowanymi modelami jednostek wodnych, ale nie jedyną. Jako rodzina marynarska, mieliśmy wiele okazji zobaczyć jak wygląda praca w porcie czy na statku. Tu każdy może stworzyć sobie o tym pojęcie, przy okazji świetnie się bawiąc. Uwaga! Bilety na salę interaktywną sprzedawane są na określoną, pełną godzinę i obowiązują przez 60 min i przy ograniczonej liczbie osób na raz (max. 50 osób).
Mnie osobiście zafascynowała znajdująca się piętro wyżej kolekcja 41 najróżniejszych łodzi z całego świata, ciekawie przedstawiona i opisana w kontekście etnograficznym, geograficznym, socjologicznym i historycznym. Większość obiektów została przywieziona i podarowana muzeum przez załogi polskich statków pływających od połowy 60- tych do 80-tych lat ubiegłego wieku, z odległych miejsc w których były lub do dziś są używane.
Mnie osobiście zafascynowała znajdująca się piętro wyżej kolekcja 41 najróżniejszych łodzi z całego świata, ciekawie przedstawiona i opisana w kontekście etnograficznym, geograficznym, socjologicznym i historycznym. Większość obiektów została przywieziona i podarowana muzeum przez załogi polskich statków pływających od połowy 60- tych do 80-tych lat ubiegłego wieku, z odległych miejsc w których były lub do dziś są używane.
Na kolację trafiliśmy do niezwykle przepełnionej (cudem zdobyliśmy stolik na 6 osób) restauracji Kös. Bardzo lokalnie, bo po kaszubsku, smacznie, choć bez szału, natomiast “kącik dla dzieci” to istne szaleństwo, wiec nasze zostały przy stole pałaszując “Pożarniczą” pizze i pankejki. Ja wybrałam zupę rybną i ragout z soczewicy, choć intrygująco brzmiały też pierogi z kaczką na konfiturze z czerwonej cebuli. Na początek zaś cudownie mnie rozgrzała przepyszna “herbata dyniowa”.
Czy pisałam już jak zachwycająco piękna jest gdańska starówka? A widzieliście tamtejszy Dwór Artusa? Tym razem z powodu przenikliwego zimna zaplanowaliśmy przede wszystkich atrakcje we wnętrzach, ale wrócimy cieplejszą porą by powłóczyć się i pobłądzić na spokojnie, przysiadając co rusz na schodach i podziwiając kunsztowne zdobienia i finezyjne szczegóły starych, bajkowych kamieniczek.
Większą część niedzieli spędziliśmy w Centrum Hevelianum, miejscu zainspirowanym postacią gdańskiego astronoma, matematyka i konstruktora instrumentów naukowych, mieszczącym się na terenie odrestaurowanego Fortu Góry Gradowej. Nasz błąd, o którym wspomniałam wcześniej polegał na przekonaniu, że kilka godzin na spędzenie tam to aż nadto i nie będziemy mieli co ze sobą zrobić do 17:00, na którą zarezerwowaliśmy bilety do znajdującego się w dzielnicy Wrzeszcz Teatru Miniatura na spektakl “Baltic. Pies na krze.” Otóż nie wystarczyło by nawet kilka dni!
Centrum oferuje kilka wystaw przestrzennych, dzięki którym można w sposób interaktywny (i co najważniejsze absolutnie bez żadnej nudy!) zdobywać lub poszerzać swoją wiedzę z rozmaitych dyscyplin naukowych, prowadzi warsztaty dla dzieci (Laboratorium Pana Kleksa) i ma super pokój z placem zabaw (W dżungli wyobraźni, czyli Kreatywny Plac zabaw), będący doskonałą alternatywą na niepogodę (jest coś takiego?) dla “kulkowych placów zabaw”, przynajmniej takich z jakimi mieliśmy do czynienia do tej pory. Bilet obejmuje nieograniczony (w danym dniu) wstęp na 4 wystawy: "Dookoła świata", "Z energia!", "Łamigłówka" i "Zabawy z historią". Można kupić kombinowany bilet na wspomniane wystawy połączone ze zwiedzaniem Stadionu Energa Gdańsk. Oprócz tego bezpłatnie dostępna jest wystawa „Wehikuł Czasu – człowiek i pocisk” rozmieszczona w obiektach pofortecznych oraz „Hevelianum bez barier”, obie mające na celu przybliżenie dziejów Góry Gradowej. Osobno płaci się za warsztaty i Kreatywny Plac Zabaw. Próbowaliśmy w czasie tego przedpołudnia zobaczyć wszystko co się da i to było zupełnie, ale to zupełnie bez sensu. Zwiedzanie na szybko odbiera całą zabawę, wiele eksperymentów lub zaskakujących (zwłaszcza dla takiego laika i ignoranta jak ja) informacji niepotrzebnie umyka i choć wszystko było bardzo interesujące i przedstawione w ciekawy i przyciągający uwagę sposób ja osobiście przy matematycznych łamigłówkach miałam już serdecznie dość. Do “energii” nawet nie dotarliśmy. Myślę więc, że najlepiej wybrać się tu na calutki dzień, wybrać sobie jedną dziedzinę nauki (czyli tylko jedną wystawę) i oddać się niczym (zwłaszcza czasowo) nieograniczonej zabawie nauką, które jest superfajna, na co Centrum Hevelianum jest niewątpliwym dowodem. Na terenie kompleksu znajduje się restauracja, ale w podziemiach, obok zamykanych na klucz szafek pełniących rolę szatni, jest przytulne i czyste, choć nieco ciasne miejsce, w którym można skonsumować własny, zabrany ze sobą prowiant. Warto dodać, że samo miejsce jest przyjemne wizualnie: odrestaurowane budynki, schrony, remizy artyleryjskie ładnie prezentują się wśród zielonych pagórków, zaś wnętrza dodają klimatu zwłaszcza wystawom poświęconym historii. Koniecznie należy przespacerować się wokół zabudowań, by z góry podziwiać panoramę starego Gdańska oraz stoczni. Na terenie obiektu jest parking, choć nie jestem pewna czy posiada wystarczającą ilość miejsc dla odwiedzających w szczycie sezonu. W listopadzie nie było problemu.
Na koniec króciutko o przedstawieniu. Chyba wszyscy znają historię psa Baltica, który w styczniu 2010 r, po kilku dniach spędzonych na krze dryfującej po Wiśle z Torunia aż w okolice Helu został ostatecznie uratowany 15 mil morskich od brzegu przez załogę statku badawczego R/V Baltica? Tym właśnie wydarzeniem inspirowany był dość prosty w formie spektakl, zawierający min. oryginalne nagrania z akcji ratunkowej, jak dla mnie właśnie dzięki tej prostocie bardzo wymowny i wzruszający, choć opinie czytałam różne.
Prosto z teatru udaliśmy się w kierunku odwrotnym niż przebył dzielny psiak, by w drodze do domu i po krótkiej awanturze z toruńską policją na Rubinkowie (obyło się bez mandatu, bo racja była po naszej stronie) zjeść pyszną kolację we wspomnianym na początku Manekinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz