Jedną z ulubionych czynności Elio jest sprawdzanie prognozy pogody na moim telefonie. Każdy dzień zaczyna się i kończy od “pokaż pogodę”, ta propozycja nie do odrzucenia pada też niemal za każdym razem, gdy przypadkiem wyciągam telefon przy młodszym synu, po czym następuje głęboka i wnikliwa analiza danych i zmiennych... Takie hobby. Nie ukrywam, że sama lubię tą aplikację i chętnie sprawdzam, coby zawsze być odpowiednio przygotowana (i zwykle jestem) na warunki atmosferyczne, gdyż jak mawiają w Skandynawii: złej pogody nie ma tylko zły ubiór. Sprawdzamy pogodę u nas i u Dziadków, a po ostatnich feriach zostały mi w telefonie także współrzędne z Livigno, bo bardzo nas ciekawiło, jak przebiega dalszy etap ataku zimy w tamtych stronach. Zimy tudzież wczesnej wiosny niedługo potem. I za każdym razem upewniam się, że mieliśmy w tym roku niesamowite szczęście z terminem wyjazdu, choć wydawało nam się że jest zupełnie odwrotnie i złorzeczyliśmy na to, że w Małopolsce w tym roku przypadło nam wolne tak wcześnie.
Pomijając dzień pierwszy - choć bardzo słoneczny, to -17 tak na “buongiorno” to dla mnie trochę zbyt wiele - i ostatni: kiedy w ciągu całego piątku napadało metr śniegu, pogoda była w sam raz, a warunki idealne.
Co nowego w dolinie Livigno?
Dostaliśmy ten sam pokój co zwykle, tak samo przytulny i czyściutki, ta sama obsługa z uśmiechem serwowała nam te same typowo włoskie dania i desery, a na śniadanie, tak samo pyszne cappuccino co zawsze. Celnicy za Treppale tak samo znudzeni machali rękoma gdy zmęczeni wracaliśmy z nart i wszędzie wokół było tak samo pięknie i biało. Pod wieloma względami było to więc tylko jakby przedłużenie poprzednich wyjazdów i trudno uwierzyć, że w tle gdzieś pomiędzy nimi niepostrzeżenie minęły dwa lata!
Staraliśmy się jednak zobaczyć lub zrobić coś czego jeszcze nie mieliśmy okazji albo ochoty wcześniej.
Na przykład sprawdziliśmy inne wyciągi. Jako pierwszy trafił się Campo Scuola. Pojechaliśmy na spontaniczne spotkanie z kolegą z klasy Mateo, który jak się przypadkiem okazało, bawił w Livigno z rodzicami i szkółką narciarską już od tygodnia i akurat miał tam zawody. Samo miejsce nam nie podpasowało: dużo tras ale i duży tłok. Na plus bardzo fajny plac zabaw dla małych dzieci z doskonałym miejscem do nauki jazdy i przedszkolem: Lupigno Kinder Klub, niestety płatny (jednorazowo 4-8 €), podobnie jak wypożyczenie opony do zjeżdżania na mini stoku obok. Oraz parking, gdzie cena kosmiczna choć znalezienie miejsca łatwe nie jest.
W najbardziej ciepły i słoneczny dzień jaki się trafił wjechaliśmy kolejką gondolową Carosello 3000 na wysokość 2797 m n.p.m. Wcześniej wyobrażałam sobie jak wspaniale musi być na górze, ale nie spodziewałam się że aż tak! W dodatku wysokości kojarzyły mi się wyłącznie z doskonałymi umiejętnościami, nie miałam pojęcia, że są tam też trasy dla początkujących i mniej zaawansowanych narciarzy. No i widoki...
Inna kolejka - Mottolino zawiozła nas ponad drogą, którą codziennie jedziemy z i do hotelu, na inna górkę, zdecydowanie mniej atrakcyjną. Może to kwestia pogody, może nastroju, a może brudu i śmieci jakie zostawili po sobie turyści? Cena za frytki i sok, adekwatna do wysokości na której je zamówiliśmy, też nie poprawiła nam humoru. Nawet Chłopcy, którzy wcześniej uparli się jej zjeść, uznali po fakcie zgodnie, że “nigdy więcej”. Niewątpliwą jednak zaletą Mottolino jest spory, bezpłatny parking tuż u podnóża, a także plac zabaw (prawdziwy, nie zimowy), z którego tej zimy chyba tylko my korzystaliśmy. No i ładna toaleta. Przynajmniej zanim zaatakowała ja horda turystów...
Najlepiej nam jednak na San Rocco i tam spędziliśmy resztę dni. Przy okazji zrozumiałam, dlaczego mini bob jest nazywany porno bobem - nie chodzi o zbieżność kształtów, lecz fakt, że uzależnia równie mocno jak pornografia.. Mateo praktycznie zrezygnował z nart, by szaleć na torze saneczkowym zamiast i na koniec pobytu oświadczył, że chce się uczyć na desce. Niby nie mamy nic przeciwko, ale trochę niepokoją mnie te wszystkie nazwy szkółek snowboardowych w rodzaju “Madness” i tym podobnych.
Niemiłym zaskoczeniem w tym roku było nie tyle dużo więcej narciarzy niż w dwóch poprzednich sezonach (w tym rodaków, mnóstwo nas w tym roku odwiedziło tę urokliwą włoską dolinę) co maniery na stoku. Kilka razy miałam wrażenie, że zaraz ktoś we mnie wjedzie, nieustannie ktoś zajeżdżał mi drogę w kolejce do wyciągu (szuuu... prosto ze stoku zanim zdążyłam w ogóle podnieść nartę), a raz jakiś dżentelmen nieznanej narodowości po prosto przejechał mi po nartach schodząc z krzesełka (siedziałam z lewej strony...).
O intensywnych opadach śniegu wiedzieliśmy od tygodnia, dlatego narty i skipassy oddaliśmy dzień wcześniej, zdecydowani zarezerwować sobie w tym ostatnim dniu w tym sezonie przejażdżkę zaprzęgami psów husky. Niestety dla nich to też było za dużo śniegu na raz i nie udało się tym razem, mimo że mieszkamy z ich zagrodami po sąsiedzku. Również nasz coroczny spacer nie został uskuteczniony, nie chcieliśmy psuć pięknych sztruksowych pasów trasy przygotowanej dla narciarzy biegowych.
Mieliśmy szczęście nie tylko trafiając na pogodę w czasie narciarskich treningów (Elio w swoim wypożyczonym białym policyjnym kasku nie tylko wlepiał mandaty niesfornym gąsienicom na stoku lecz z zapałem uczył się stawiać pierwsze kroki pod czujnym okiem Taty) ale i w drodze powrotnej do domu.
Zaczęło się od informacji, że i w tym roku musimy wracać na około, przez Bormio, bo o ile tunel Munt La Schera jest przejezdny, to drogi w Szwajcarii nie. Do południa w Livigno zdążyły się utworzyć dwa spore korki, w stronę tunelu oraz w stronę przełęczy nad Trepalle, również zamkniętej z powodu dużych opadów. Ponieważ nasz hotel znajduje się jeszcze dalej, wyjechaliśmy bez problemu, ale niebawem droga zrobiła się tak okropna (nieprzyjemnie chrzęszczący częściowo zamarznięty, częściowo roztopiony śnieg), że już chyba lepiej było w albańskich górach… Gdy wreszcie dotarliśmy do autostrady, nie nacieszyliśmy się nią zbyt długo, Waze kazał nam skręcać na boczne drogi, zawsze mu ufamy, ale autostrada to autostrada. Nasze wahania i wątpliwości rozwiał komunikat na tejże, że korek i droga zamknięta. No to zjechaliśmy, by po półtorej godziny wąskich zakrętów dotrzeć do miejsca, w którym droga się skończyła, w każdym razie jej odśnieżona część. Pośród krzyków i rozpaczy Chłopców, którym obiecany został tego dnia posiłek w restauracji pod wielkim żółtym M., ruszyliśmy tą samą drogą tyle że z powrotem. Do Bolzano. W międzyczasie, powstrzymując efekty szalejącego błędnika, wygooglałam, że korek spowodowany jest nie tylko blokującymi drogę z powodu obfitych opadów śniegu tirami ale lawiną, która spadła nad ranem na odcinku autostrady przy przełęczy Brenner i zrozumieliśmy, że i tym razem Waze nas nie zawiódł lecz uchronił przed utknięciem w 25 km korku, w którym skończyłaby się nam woda, jedzenie, paliwo, o morale nie wspominając. Wróciliśmy więc do Bolzano, by przy burgerach i frytkach zdecydować co dalej. Wszystkie drogi były na ten moment albo zakorkowane albo zamknięte z powodu zagrożenia lawinami. Również trasa w pobliżu Wenecji, którą GPS proponował już rano przy śniadaniu nie dawała nadziei, bo tam z kolei lało i podtapiało drogi. Uznaliśmy, że najsensowniej będzie ominąć ten bajzel jadąc do Jufy w Wiedniu przez Graz.
Nie dotarliśmy tej nocy do Wiednia. Koło 3:00 przybyliśmy do zabitego deskami Grazu, gdzie "pocałowaliśmy klamki" w Jufie i paru innych hotelach, gdzie też nie było (jak w Wiedniu) całonocnej obsługi tylko skrzyneczki na klucze dla tych co sobie zrobili rezerwację w internecie. Ostatecznie znaleźliśmy wąskie dwuosobowe łóżko w jednym z przydworcowych hoteli. Następnego wieczoru dopiero (kolejny dzień fatalnej pogody, tym razem ulewnego deszczu, znacząco wydłużającej podróż) szczęśliwie dotarliśmy do domu, w ostatniej chwili przed zamknięciem restauracji, już na krakowskich bramkach, zamawiając na obiadokolację - tak dla miłej odmiany po 10 dniach skądinąd pysznej włoszczyzny - hinduskie jedzenie.
Cena za tego farta była wysoka: w Livigno, gdzieś na trasie pomiędzy San Rocco a Carosello 3000 został i zatopiony w śniegu czeka samotnie na wiosnę, mój ukochany termos Emsy, który dwadzieścia lat temu towarzyszył mi w mej samotnej podróży do Norwegii. Wciąż doskonale trzymający ciepło przez wiele godzin. Z herbatą z imbiru i syropem z agawy oraz cytryna, na rozgrzanie, w środku.
I tak, owszem, znów zabrałam ze soba na wakacje kwiaty. 🤷🏻♀️
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz