W poniedziałek wstałam wcześnie rano (chociaż to środek wakacji!) by usmażyć kiełbasę z jajecznicą (nazwaną zgodnie z proporcjami tych produktów w lodówce). Zaraz po śniadaniu popędziliśmy w stronę miasteczka i bladym świtem o 9:15 stawiliśmy się na Trójkowym Skwerze, gotowi na 5-godzinny spacer z Przewodnikiem Sudeckim, panią Olgą. Zanim wyruszyliśmy na tę pełną ciekawostek przyrodniczych, interesujących opowieści i pięknych (i cennych) widoków traskę, korzystając z kilku minut oczekiwania na zebranie się całej zapisanej grupy, przekalkowaliśmy tabliczkę z pobliskiej skałki, którą mijaliśmy już kilkukrotnie lecz za każdym razem jakaś przeszkoda (osy, deszcz) sprawiała, że zostawialiśmy to “na następny raz”, mianowicie Skałki Karczmarz (3). Chwilę po umówionej godzinie wyruszyliśmy. Droga prowadziła głównie przez las, czasem tylko zmuszeni byliśmy przekroczyć jezdnię lub iść przez chwilę wzdłuż niej. Natychmiast rozpoznałam stoiska przy wejściu do Karkonoskiego Parku Narodowego z “pamiątkami lokalnymi”, tyle że teraz można tu nabyć głównie rozmaite rzeczy wyprodukowane w chińskich fabrykach, ewentualnie ceramikę z Bolesławca. Wtedy, jak mi (mojej pamięci) się wydaje, sprzedawano tam “tylko” kamienie i minerały, co dla mnie miało tajemniczy, niesamowity klimat, jakbym je kupowała od samych Walończyków, o których istnieniu nie miałam oczywiście bladego pojęcia. Czułam, jakbym znalazła się w innym świecie. Te kilka małych, kolorowych skałek, które sobie kupiłam na pamiątkę, niepewna czy powinnam na coś takiego wydawać pieniądze (a jednak fascynacja była na tyle silna że uległam pokusie), było jak skarby nielegalnie zabrane z tego “innego” świata, nie do końca realnego. Pamiętałam też schronisko, że było przy samym Wodospadzie Szklarki (4). Prosty, drewniany budynek. Dziś odnowiony, z jaskrawo pomalowanymi ramami okiennymi i ozdobami. Podobno można w Kochanówce zjeść niezłe pierogi z jagodami, ale byliśmy z grupą, ograniczeni przez konkretne ramy czasowe, więc nie było okazji spróbować i potwierdzić tę pogłoskę. Jak wspominałam, nie ma już ogromnego kudłatego psa w zimowej czapce, z którym można się za opłatą sfotografować. Jest barierka, chroniąca przed niebezpiecznym upadkiem ze śliskich kamieni, ale jak wiadomo “przeszkoda to twoja głowa”, sporo amatorów dobrego zdjęcia nic sobie z zakazu nie robi. Wodospad nie jest duży (strumień wody wodospadu ma 13,3 m) lecz bardzo malowniczy. Nazywaliśmy go, i tak mi zostało, po prostu "Szklarką", choć to nazwa tworzącego go potoku, prawego dopływu Kamiennej. Wokół mchy i paprocie, piękna intensywna zieleń, cudowna w dotyku (wiem, że nie powinnam, to destrukcja przyrody, nawet jeśli na małą skale i po czasie przyroda się zregeneruje, nie mogę się jednak powstrzymać) Na skałach szczególnie interesujący i intensywnie w tej części Karkonoszy występujący gatunek porostu o jaskrawo cytrynowej barwie, to Złociszek zielonawy Chrysotrix chlorina. Wygląda jakby ktoś posprejował kamienie farbą, albo jakaś substancja radioaktywna, a to sama natura. Mijamy po drodze wiele takich skał. Przy wodospadzie znajduje się kamień z obrazkiem do kolekcji, nasz czwarty. Pośród naszych towarzyszy jest rodzina, która uczestniczy z kolei w zabawie-projekcie polegającym na tym, że zostawia się gdzieś pokolorowany kamień (albo znajduje cudzy i przenosi w inne miejsce) z numerem lub ksywką i w internecie (na Facebooku bodajże) obserwuje jego wędrówkę po regionie, kraju a czasem po całym świecie. Podoba mi się to bardzo! I dzięki temu wiem o co chodzi, kiedy w kolejnych dniach znajduje podobne otoczaki z obrazkiem.
Następny jest Chybotek (5) Jego zapamiętałam najlepiej i na naszych dzieciakach też zrobił największe wrażenie z całego wyjazdu. To prawdziwy fenomen i wielka atrakcja: ogromny głaz położony na kilku innych, który można wprawić w ruch, stąd jego nazwa. Bywa też nazywany, z powodu kształtu, Misą Cukru. Ponoć jest też jedną z najstarszych atrakcji miasta, odwiedzanych już w XIX w. i opisywanych nawet w wierszach podróżników. W moim wspomnieniu stoimy całą drużyną, podzieleni po równo - taką samą ilość osób na każdą stronę kamienia, kołysaniem ciał wprawiając go w ruch. Trudno mi dziś, w czasach kasków rowerowych i placów zabaw spełniających normy bezpieczeństwa wymagane przez Unię Europejską oraz całej masy innych obostrzeń związanych z opieką nad dziećmi, uwierzyć że coś takiego miało miejsce. W życiu jako matka nie pozwoliłabym na tego rodzaju eksperymenty! To cud, że nikt nie zginął a ktoś inny nie trafił do więzienia tamtego lata, chociaż muszę przyznać, że z mojej dziecięcej perspektywy było wtedy super. Zadziwiające jest też to, że do tej pory ten kamień stoi jak stał i się chwieje. Mimo tych spostrzeżeń i jeszcze bardziej pomimo, że oficjalnie nie wolno wchodzić na ostańce (moglibyśmy zostać ukarani mandatem przez Strażników Parku), wdrapujemy się na chybotliwą skałkę, a Babcia robi nam fotki (a my jej). W pośpiechu przekalkowujemy piąty znak, bo zaaferowani zabawą na Chybotku zupełnie o tym zapomnieliśmy, a grupa już ruszyła dalej.
Wędrujemy do kolejnego punktu wycieczki, punktu widokowego, tzw. Złoty Widok (6) Tam też zawędrowałam 35 lat temu ze swoją drużyną, nie było jednak zmyślnych konstrukcji schodów dizajnersko połączonych z ławkami do siedzenia. Panorama Karkonoszy Zachodnich, widoczna z tarasu położonego na tym 20 metrowym progu skalnym nad przełomem rzeki Kamiennej, jest cudowna, a Duch Gór łaskawie podarował nam dziś wspaniałą pogodę, w intensywnych popołudniowych promieniach słońca wyraźnie widać skąd się wzięła nazwa tego miejsca. Robimy przerwę na wykład z geologii i pokaz tutejszych kamieni, choć pani Olga przez calutki czas dużo i ciekawie opowiada nam o okolicy i wszystkim co związane jest z miastem i jego atrakcjami. Odrysowujemy tu nasz szósty znak. Pomiędzy Chybotkiem a Złotym Widokiem zatrzymujemy się na chwilę przy Grobie Karkonosza. To kawałek kamienia w kształcie prostokąta, wystającego z ziemi, na którym wyryte jest po niemiecku imię Ducha Gór. Nie wiadomo skąd się tu wziął, w każdym razie ja nie przypominam sobie żadnej zasłyszanej historii na ten temat.
Dalej Sowiniec, już prawie na sam koniec. To góra (675 m n.p.m) a na niej grupa malowniczych granitowych skał, zwanych Sowimi (Sowie Skały). W dawnych czasach poszukiwanym tu skarbem był m.in kwarc dymny wydobywany z gniazda pegmatytowego. W dzisiejszych formacja owa przyciąga amatorów górskiej wspinaczki skałkowej, wytyczono tu kilka tras zarówno ubezpieczonych jak i do pokonania na własnej asekuracji. Nie leży na Magicznym Szlaku Ducha Gór, ale na zwykłym szlaku turystycznym owszem i jest po drodze, taki mały bonusik. Wycieczka kończy się w Szklarskiej Średniej, w okolicy XIX-wiecznego kościoła pod wezwaniem Bożego Ciała, należączego do najstarszej katolickiej parafii na terenie Szklarskiej Poręby, ustanowionej w XV w. Pani przewodnik zachęca by wejść do środka, znajdują się tam obrazy Wlastimila Hofmana, nad ołtarzem głównym najbardziej z nich znany: „Chrystus z Eucharystią”, na którym malarz sportretował Jezusa na tle Szrenicy. Obawiam się, że nikt oprócz mnie nie jest zainteresowany, w każdym razie nie zgłoszono chęci więc i ja postanowiłam się nie wychylać i nie narażać wymęczonej długim spacerem grupie i zajrzeć tu przy innej okazji, mijaliśmy go już pare razy i pare jeszcze zapewne będziemy. Chwilę później rozstajemy się z tymi sympatycznymi ludźmi (niektórych z nich spotkamy jeszcze w ciągu tych dwóch tygodni podczas zwiedzania, warsztatów lub innych spacerów) i pędzimy prosto do Bożeny, bo umieramy z głodu.
Kolejny dzień postanawiamy zgodnie spędzić na luzie, odpocząć i poleniuchować. Pójść nad strumień, pomoczyć stopy, pokolorować, pograć w gry. Uzupełnić zapasy prowiantowe, wypisać i wysłać pocztówki. Po powrocie z obiadu ja i Elio (inaczej nie bylibyśmy sobą) udajemy się sami na leżące (a raczej stojące) po sąsiedzku Krucze Skały (7), gdzie jest trochę niebezpiecznie bo wysokość już spora a barierki stare, zardzewiałe i symboliczne bo właściwie przed niczym nie chronią, lecz widoki niezłe. Schodzimy na dół i przechodzimy po kamieniach przez wartki potok na właściwą stronę i znajdujemy na Kamiennej urokliwą wysepkę z kamienia i mchu, która postanawiamy zawłaszczyć by przychodzić tu na tzw. „zimne nóżki” jak rodzinnie nazywamy kąpiele stóp w lodowatej górskiej wodzie. Nadajemy jej oczywiście „chińska” nazwę: „Wyspa Szemrzącego Strumyka o Łagodnie Zielonym Kolorze na Rzece Kamiennej”. Jeden z przewróconych konarów na przeciwległym brzegu do złudzenia przypomina obserwującą nas, dziwna postać. Złudzenie jest coraz intensywniejsze bo las ciemnieje wraz z nadchodzącym już pomału zmierzchem. Jest czarodziejsko. Z małym „ale”. Bardzo smuci nas ilość śmieci jakie znajdujemy co rusz w okolicy naszej wyspy i tutejszych lasach w ogóle. Skoro weszliśmy na skałki możemy wreszcie z czystym sumieniem przekalkować znak ze znajdującego się przy nich i mijanego klika razy dziennie głazu. Mamy więc już zebranych siedem. W drodze do domu zachodzimy pod Krzywe Baszty, na które w niektórych miejscach nie wolno się wspinać nawet z profesjonalnym sprzętem, bo grozi to obluzowaniem pojedynczych kamieni. Wyobrażam sobie jak po wejściu do jaskini znajdującej się przy ziemi położony u szczytu kamień spada niczym pułapka zastawiona na poszukiwaczy przygód przez członków jakiejś dawnej cywilizacji i blokuje wejście. Potem zachodzimy pod hutę (na przylegającym do ruin placu założono jeden z parkingów dla turystów zmierzających do Wodospadu Kamienczyka), gdzie robimy mnóstwo zdjęć i też wymyślamy różne historie z dreszczykiem. W domu gramy w „Ucieczkę z lochu” i „Wirusa”. Elio i jego kuzynka zainspirowani tym wszystkim wymyślają opowiadanie o tematyce horroru, przedstawienie a może to był komiks? Wszyscy jednak są tak zmęczeni, że projekt ostatecznie nie zostaje ukończony. Maszerujemy do łóżek, bo rano znów wcześnie wstajemy, by zdążyć na autobus do Jeleniej Góry, gdzie jeszcze przed wyjazdem na wczasy zapisaliśmy się na miejską grę terenową organizowaną przez Miasto Jelenia Góra i Gildię Przewodników Sudeckich. Zapominamy nawet zjeść ciasteczka z wróżbą, które przynieśliśmy z obiadu w Fudo. Powróżymy sobie jutro.