Nic tak nie motywuje do nadrobienia zaległych wpisów, jak kolejna „wielka” wyprawa.
Kiedy nabraliśmy pewności, że w tym roku, pierwszy raz od wielu lat Tata będzie w czasie Świąt w domu a nie na statku, zabrałam się czym prędzej do odłożonych na tę specjalną okazję planów wyjazdowych z listy „milion rzeczy do zrobienia zanim umrę”, związanych z sentymentami z dzieciństwa i, jeśli chodzi o koncepcję podróżnicze, raczej tych z serii „nieco absurdalne”, żeby nie powiedzieć nonsensowne. Jednakże warto mieć jakiś koncept i klucz w czasach gdy podróżują wszyscy i wszędzie, by jakoś się w tym odnaleźć ze swoją pasją i mieć nieco więcej satysfakcji niż „byłem, zaliczyłem, nie zadeptano mnie”. To miały być kolejne „Trochę inne święta 2”. Plany jednak szybko się rozwiały: oto nasze drugie nieudane podejście do bożonarodzeniowego, otoczonego karmelem świątecznych lampek Jabłka - chcieliśmy wreszcie zamiast znów siedzieć sami w domu wybrać się jak Kevin pod choinkę stojącą przy Rockefeller Center a potem, nucąc „New York, New York…”, pojeździć na łyżwach w Central Parku a na koniec przywitać Nowy Rok na Time Square. Wiecie, że mamy taki pomysł od 2017 roku i pierwszy raz okazja ku temu się nadarzyła, bo to kolejne po tamtych Święta, których Tata nie spędza na morzu a dodatkowo nie są już wymagane wizy do USA. Świąteczny plan się nie powiódł głównie za względu na ceny hoteli, które w okresie Bożego Narodzenia rosną jak drożdżowa Pulla i znacząco przekroczylibyśmy dostępny budżet, chyba że nocowalibyśmy dalej niż godzinę z małym hakiem jazdy metrem od centrum, co nie miałoby sensu. W klimatycznym hostelu, który doskonale by się do tego nadawał zarówno dzięki atmosferze łączącej nowojorski klimat z wielokulturowością obrzędów i rytuałów świątecznych goszczących tam osób i doskonałą lokalizacją, w centrum Manhattanu, były tylko ostatnie miejsca w pokojach osobno dla kobiet i mężczyzn (koedukacyjne, nawet te wieloosobowe były już w październiku wypełnione po brzegi) a nawet jeśli chcielibyśmy zarezerwować miejsca wcześniej, ta idealna na nasze możliwości miejscówka póki co odpada, gdyż hostel przyjmuje wyłącznie osoby dorosłe a Chłopcom do pełnoletności jeszcze trochę brakuje. Zatem pomysł na Boże Narodzenie w NYC pozostaje na przedśmiertnej liście „miliony rzeczy do zrobienia”. Z początku szukaliśmy innych destynacji. Rodzinna burza mózgów przyniosła sporo propozycji od Zimbabwe po Argentynę, jednak wszystkie musiały zostać odrzucone z powodu za daleko/za drogo/za zimno/za nudno. W Europie nie chciał Mateo, w Pradze ja. Nie mieliśmy też siły ani ochoty, żeby po prostu zrobić Święta w domu. W końcu nas olśniło: zamiast kombinować, zostańmy jednak w domu, pograjmy w planszówki, których rosnąca w dość szybkim tempie sterta piętrzy się w kącie salonu i połączmy przewidziany na ferie zimowe wypad na narty (bez żalu bo też już nie jest tą samą formą aktywności co dawniej, za to co raz bardziej kosztowną opcją) z „za daleko/za drogo” planowanego na późniejszą część roku i zróbmy sobie poważniejszy wyjazd (czyt. wymagający większych przygotowań i nakładów finansowych) już w czasie ferii. Tym bardziej, że w naszym regionie są one w nadchodzącym roku dość szybko, zaledwie dwa tygodnie od święta Trzech Króli, kiedy to dopiero co kończą się ferie świąteczne. Nie ukrywam, że dla mnie to będzie naprawdę duża rzecz, spełnienie jednego z moich największych podróżniczych marzeń (na ten moment bardziej pragnę tylko pojechać na Spitsbergen i Sokotrę lub w Kosmos), a dla naszej rodziny kolejny krok poza europejską bańkę, mam nadzieję że nie zbyt ryzykowny - mam na myśli nasze standardy o których pisałam we wstępnym poście o Singapurze, wiem że ludzie jeżdżą w różne ekstremalne miejsca nawet z niemowlakami, ale to nie my.
Jesteście ciekawi dokąd się wybieramy? Słowo klucz to natura. Drugie, jeszcze bardziej charakterystyczne to Pura Vida. Razem pura natura, bo będzie dziewiczo i ekologicznie. Za dwa miesiące lecimy do San Jose, lecz stolica nas nie interesuje, mamy zamiar opuścić ją wynajętym samochodem zaraz o poranku następnego dnia by zaszyć się w tropikalnych lasach pierwotnych, deszczowych i mglistych, włóczyć po Parkach Narodowych i Rezerwatach Przyrody, które pokrywają niemal całą powierzchnię tego niepozornego kraju, obserwować niesamowite gatunki ptaków we wszystkich kolorach tęczy a przede wszystkim wypatrywać JE (oraz koniecznie odwiedzić w schronisku w Cahuita), moje ulubione ssaki, moje spirit animal, symbole Kostaryki i kwintesencję stylu bycia i filozofii Pura Vida: leniwce! A sama ona, słoneczna i bujna, strojna we wszystkie odcienie zieleni, określana mianem El Paradiso. Czy poczujemy się tam jak w Raju? Czy spełni moje oczekiwania? Czy będzie moją kolejną wielką miłością, gdyż tak jak niektóre kobiety łatwo się zakochują w mężczyznach, ja zakochuję się w miejscach? Tyle dobrego i pięknego się naczytałam i nasłuchałam, nawyobrażałam, że trochę się obawiam. Martwię się też o nasze bezpieczeństwo. Komary wstrzykujące paskudne choroby, śmiertelnie jadowite węże, żabki pokryte substancją, której dotknięcie może wywołać zawał serca… Jaguary!! Czynne wulkany i błotne osuwiska. Wywołujące tsunami trzęsienia ziemi. Mam nadzieje ze Hermes, Diana czy może jakiś inny Bóg, z Mezoameryki, będzie czuwał nad naszym kostarykańskim Grand Tour i wrócimy zachwyceni, naoglądawszy się tukanów, kwezali, cudnych krajobrazów a spotkanie z kulturą i kuchnią Los Ticos okaże się jak zawsze miłe i wypełnione materiałem na wspaniałe wspomnienia. Przygodo, jesteśmy gotowi!
Tymczasem postaram się, choć będzie to trudne niebywale, bo w ferworze grudniowych przygotowań (do wyjazdu, no przecież że nie do Gwiazdki!) czasu jest jeszcze mniej niż zwykle - a tu jeszcze sezon łyżwiarski w pełni - opisać dwa nasze letnie wyjazdy: wakacyjny w Polsce i wrześniowy kempingowy w Chorwacji. Zdaje się, że wciąż też brakuje dwóch wpisów z Singapuru… A to już, w co trudno uwierzyć, prawie rok minął od naszej azjatyckiej wyprawy. A zatem, zabieram się do pisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz