Nas
nie pytajcie, tym razem nie byliśmy na lądzie. Kapitan wrócił
późno, a czekając na niego Tata zaczął robić balastowanie
(cokolwiek to znaczy, z tego co się orientuję po to byśmy, że tak
to ujmę: „utrzymali pion”). Zanim skończył zrobiło się
sennie, ciemno, a w dodatku ze wschodu już wcześniej napłynęły
podejrzanie wyglądające chmurzyska (a tu jak leje to LEJE
konkretnie, o czym niektórzy przekonali się trzy tygodnie temu..),
więc spodziewając się kolejny raz usłyszeć wkrótce w ukf-ce
marynarza informującego melodyjnie „here comes the rain again”,
postanowiliśmy darować sobie tym razem nocne włóczęgi i łapanie
taksówki w odludnej już o tej porze i pogrążonej w wieczornym
mroku dzielnicy portowej jednego z meksykańskich miasteczek i
korzystając z beznadziejnego internetu (tak, znów się daliśmy
nabrać..) spróbować wrzucić zdjęcia na bloga.
A
zatem:
- nie kupiłam meksykańskiej wersji przekładu „Hobbita” na hiszpański
- nie spróbowałam nic z prawdziwej meksykańskiej kuchni (za to wyjadam po nocach z garów w filipińskiej mesie, a załoga ma niezły ubaw z tego, że im do tych garów tez ostatnio zaglądamy z aparatem)
- Mateo nie wybiegał się dziś ( i nie wykąpał) na plaży
- nie pojechaliśmy na farmę krokodyli (chociaż może chodziło o taką, o której czytałam w jakimś znalezionym na statku starym Focusie - opisaną w artykule na temat turystyki ekstremalnej, więc z Mateo i tak by nas nie wpuścili po to byśmy ewentualnie i w razie czego zostali zeżarci przez przedstawiciela być może ostatniego gatunku żyjących dinozaurów*)
- nie zobaczyliśmy wodospadów
- nie kupiliśmy i nie wysłaliśmy brakujących pocztówek...
- ani pamiątek :(
Wniosek
(oczywisty i nie trzeba było tego posta, żeby to wiedzieć): musimy
wrócić do Meksyku!
Do
zobaczenia kiedyś Niebieska Rybo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz