wtorek, 6 sierpnia 2013

Druga baza*


Odkryliśmy ostatnio, że filipińska część załogi ma bardzo zdecydowanie fajniejszy bar niż my! Nie chodzi nawet o te „talerze”, gitarę i non stop grający na filipińskim kanale rozrywkowym telewizor, tylko o atmosferę! To tu właśnie odbywają się słynne koncerty karaoke. Mateo zagląda teraz za każdym razem w drodze do i z mesy do dwóch „day roomów” i choć w obu witają go uśmiechy i wesołe pozdrowienia to w „świetlicy” załogi entuzjazm na jego widok porównywalny jest tylko z pojawieniem się popularnej gwiazdy estrady. (Zwłaszcza od czasu, gdy kilka dni temu dla żartu wywołał po nazwisku przez krótkofalówkę Taty jednego z marynarzy - swojego ulubionego towarzysza zabaw i wygłupów na wachcie) ;)
Na tym statku niedzielne spotkanie oficerów przy piwie (co tydzień, 11:30) określa się jako „pójście do kościoła”. Odkrywszy „Crew's Day Room” zaproponowałam, żebyśmy w kolejną niedzielę przenieśli się do sąsiedniej parafii ;)

Ostatni tydzień na statku


Niestety. Nie będę ściemniać: jest nam coraz smutniej :( Za tydzień o tej porze, ja i Mateo, będziemy już spakowani czekać na taksówkę, która zawiezie nas na lotnisko.
Tymczasem jednak korzystamy jeszcze z uroków statkowej codzienności.
Kąpiemy się w basenie. Odkąd i ja się zdecydowałam Mateo przestał protestować, przeciwnie, nie może się doczekać kiedy znów rozłoży się na dmuchanym materacu, a my będziemy go zabawiać udając pomyślane przez niego akurat stworzenia morskie (najczęściej rekiny lub ośmiornice). Niestety im bliżej Kolumbii tym woda zimniejsza i brudniejsza, więc najpóźniej pojutrze skończą się nasze wodne igraszki.
Nadal przegrywam z Tatą w pingla wszystkie sety ale już nie tak haniebnie jak na początku. Nie chwaląc się gram coraz lepiej i szybciej. Postanowiliśmy kontynuować rozgrywki jesienią, po powrocie Taty ze statku, korzystając ze stołu na pobliskim placu zabaw.
Ponadto Mateo przerzucił się z limonki na banany ;)

Na wachcie znów ciemności

Zbliżamy się do równika, więc znów się robi ciemno o 19:00. Mateo jak zwykle biega po mostku z latarką, a ja próbuję wymacać po ciemku stojący obok komputera kubek z zielona herbatą. Wyjątkowo z herbatą. Ja, stara i ortodoksyjna „herbaciara”, piję tu kilka kaw dziennie, za sprawą expresu z młynkiem i dobrej miejscowej kawy oczywiście. Ha! Nauczyłam się nawet używać spieniacza do mleka nie zachlapując przy tym białymi kropelkami wszystkiego wokół i czasem nawet nie parząc sobie palców tym ustrojstwem.
Z basenem jednak pożegnaliśmy się już dziś. Do kąpieli skutecznie zniechęciła nas burza, jedna z tych, które od kilku nocy są częste (a pioruny głośne! kurcze, jak na takim oceanie huknie to nie wiadomo czy się schować pod kołdrę czy od razu pędzić do szalupy ratunkowej, ale Tata uspokaja, że w statek „tak samo jak w samolot” piorun nie uderzy, no mam nadzieję!), ale w dzień była pierwszy raz. Nawet nie błyskało aż tak bardzo ale także Mateo na widok morskiej zawiei przestał marudzić i uznał, że on też nie ma dziś ochoty na pluskanie. Jeśli się spodziewacie teraz malowniczych opisów dręczącej nas choroby morskiej, to muszę rozczarować: leje, błyska ale nie kiwa. Poza tym woda przybrała nieco nieładny, brunatnozielonkawy odcień, podobno jest tu niedaleko jakaś rzeka. Niechybny znak, że Buenaventura coraz bliżej.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...