poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Statkowe 112


Dziś dla odmiany pasażerowie też zabrali się do pracy! Pomagaliśmy Tacie robić porządki w statkowej aptece (wywalanie przeterminowanych leków, rozpakowywanie paczki z nowymi i takie rzeczy). Przy okazji przyszło mi do głowy by napisać, że coś takiego jak statkowy „szpital”(Hospital) i „apteka”(First Aid Room) w ogóle jest. Niby oczywiste, ale jak wybierałam się na statek po raz pierwszy nie zastanawiałam się nad tym specjalnie, dopóki nie poproszono mnie by wraz z dokumentami typu paszport, ubezpieczenie oraz żółta książeczka (dokument z informacją o szczepieniach przeciwko żółtej febrze) dostarczyć zaświadczenie „o nie byciu w ciąży”. Nawet lekarz ginekolog był szczerze zdziwiony, ale ludzie często się dziwią w ogóle samym faktem, że marynarze mogą zabierać rodzinę (także dziewczynę, brata) na statek. Mnie, po przemyśleniu, wydało się to jednak dość sensowne, ale zaczęłam się też przy okazji zastanawiać (choć jeszcze nie byłam przewrażliwioną matką polką, której linie lotnicze w drodze na statek zgubiły plecak, razem z czopkami przeciwgorączkowymi dla dzieci do lat 6 i antybiotykiem w syropie w razie czego, w środku) jak bardzo dostęp do pomocy medycznej jest na środku oceanu ograniczony. Okazało się, że jeśli pominąć fakt, iż pierwszej pomocy (w miejsce lekarza czy ratownika medycznego) udziela drugi oficer, nie wygląda to najgorzej. Dawnymi czasy na statku i owszem, był lekarz, mamy nawet w rodzinie doktora, który trzykrotnie spędził na morzu kilka długich miesięcy, co by wyjaśniało skąd u Taty, urodzonego w rodzinie bez tradycji marynarskich i w dodatku z dala od morza, takie ku pływaniu skłonności ;) Obecnie funkcję dyżurnego felczera (tudzież pielęgniarki), jak wyżej zaczęłam, pełni drugi, a w tej kompanii pierwszy oficer. Pierwsza pocieszająca informacja jest taka, że wszyscy oficerowie przechodzą i co kilka lat powtarzają fachowe kursy z zakresu pierwszej pomocy (zdaje się tzw. Medical Care), informacja druga, są w stałym kontakcie z Medical Call Center i w razie wątpliwości o każdej porze dnia i nocy, za pomocą telefonu satelitarnego, mogą się konsultować w kwestii udzielanej pomocy lub stosowanych leków. Na statku jest więc tzw. szpital, pełniący też funkcję izolatki, z wszystkimi tymi gadżetami typu butle z tlenem, cewniki, sztuczna krew czy defibrylator. Jeśli sprawa jest poważna, natychmiast wzywany jest helikopter, ale wiadomo: im bliżej środka oceanu tym dłużej trzeba by czekać na profesjonalistów. Dlatego oby rola pierwszego (czy drugiego) oficera polegała li i jedynie na wymianie przeterminowanych medykamentów na świeżo dostarczone, tudzież wydzielaniu aspiryny na po-alkoholowy ból głowy bądź prezerwatyw. Niestety zdarzają się wypadki, choć te najbardziej paskudne o których ostatnio słyszałam wynikały raczej z brawury lub głupoty poszkodowanego niż nieszczęśliwego splotu wydarzeń. Kapitan opowiadał na przykład o tym, że jako drugi szył głowę marynarzowi poszkodowanemu w bójce z innym, zaś Tata miał przypadek złamania nogi w kilku miejscach, w tym otwartego, u kadeta, który postanowił wejść na kilka pięter kontenerów, bez asekuracji.
W aptece znajduje się oczywiście pełen zestaw podstawowych leków (od zwykłego paracetamolu poprzez antybiotyki i maści na rozmaite schorzenia, aż do psychotropów), z morfiną włącznie. Z ciekawości zajrzałam na półkę, ale zamiast pudełka z tą ostatnią znalazłam notkę, że ów „kontrolowany narkotyk” znajduje się w sejfie. Mam nadzieje, że nigdy nikomu nie będzie potrzebna.

Jak już o ratowaniu życia lub zdrowia mowa, wspomnę krótko o innych sprawach związanych z bezpieczeństwem osób przebywających na pokładzie, czyli co robić jakby nie daj boże co. Żeby nikt nie miał wątpliwości jak się zachować w ekstremalnych sytuacjach, regularnie odbywają się tzw. „safety drill”, czyli ćwiczenia na wypadek wypadku. Nie jakieś tam nudne wykłady teoretyczne, na których wszyscy śpią i nikt nic z nich nie pamięta, tylko praktyczna „zabawa” w terenie, podczas której duzi chłopcy (i czasem dziewczyny, bo jakby ktoś nie wiedział, kobiety marynarze* też są, nie od dziś zresztą) bawią się w strażaków gasząc wyimaginowany pożar lub sprawdzają ilu marynarzy mieści się w szalupie ratunkowej. Żarty żartami ale myslę, że to dobry sposób by wyrobiły się pewne odruchy i w razie prawdziwych kłopotów akcja ratunkowa przebiegła skutecznie. Jednej rzeczy jednak nie rozumiem, dlaczego w przypadku alarmu, pasażerowie maja udać się na mostek do kapitana, skoro jak wiadomo, kapitan schodzi ze statku (czytaj: ratuje się) jako ostatni???

Dziś na przykład była kontrola sprzętu ratunkowego, który każdy trzyma w szafie w swojej kabinie, czyli kasku, kamizelki ratunkowej i kombinezonu. Oczywiście w związku z przyjazdem Mateo został zamówiony zestaw w odpowiednim rozmiarze.

Na każdym piętrze są drzwi, których nie lubię, ale które mogłyby mi uratować życie (choć obawiam się, że przy odrobinie nieuwagi również go pozbawić). Mateo ma kategoryczny i bezwzględny zakaz zbliżania się do nich. Solidne, ciężkie, przeciwpożarowe i SAMOZAMYKAJĄCE SIĘ. Gdy zadziała czujnik dymu (bo akurat kucharzowi przypalił się obiad) natychmiast się zatrzaskują.

(zdjęcia wkrótce)


*czy powinnam użyć jakiejś żeńskiej formy? Marynarka nie, bo takim słowem jak dotąd określało się chyba babki takie jak ja, czyli „kobietę będącą w związku z marynarzem”.. ?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...