Dziś
dla odmiany pasażerowie też zabrali się do pracy! Pomagaliśmy
Tacie robić porządki w statkowej aptece (wywalanie
przeterminowanych leków, rozpakowywanie paczki z nowymi i takie
rzeczy). Przy okazji przyszło mi do głowy by napisać, że coś
takiego jak statkowy „szpital”(Hospital) i „apteka”(First Aid Room) w ogóle jest. Niby oczywiste, ale jak wybierałam się na
statek po raz pierwszy nie zastanawiałam się nad tym specjalnie,
dopóki nie poproszono mnie by wraz z dokumentami typu paszport,
ubezpieczenie oraz żółta książeczka (dokument z informacją o
szczepieniach przeciwko żółtej febrze) dostarczyć zaświadczenie
„o nie byciu w ciąży”. Nawet lekarz ginekolog był szczerze
zdziwiony, ale ludzie często się dziwią w ogóle samym faktem, że
marynarze mogą zabierać rodzinę (także dziewczynę, brata) na
statek. Mnie, po przemyśleniu, wydało się to jednak dość
sensowne, ale zaczęłam się też przy okazji zastanawiać (choć jeszcze nie byłam przewrażliwioną matką polką, której linie
lotnicze w drodze na statek zgubiły plecak, razem z czopkami
przeciwgorączkowymi dla dzieci do lat 6 i antybiotykiem w syropie w
razie czego, w środku) jak bardzo dostęp do pomocy medycznej jest
na środku oceanu ograniczony. Okazało się, że jeśli pominąć
fakt, iż pierwszej pomocy (w miejsce lekarza czy ratownika
medycznego) udziela drugi oficer, nie wygląda to najgorzej. Dawnymi
czasy na statku i owszem, był lekarz, mamy nawet w rodzinie doktora,
który trzykrotnie spędził na morzu kilka długich miesięcy, co by
wyjaśniało skąd u Taty, urodzonego w rodzinie bez tradycji
marynarskich i w dodatku z dala od morza, takie ku pływaniu
skłonności ;) Obecnie funkcję dyżurnego felczera (tudzież
pielęgniarki), jak wyżej zaczęłam, pełni drugi, a w tej kompanii
pierwszy oficer. Pierwsza pocieszająca informacja jest taka, że
wszyscy oficerowie przechodzą i co kilka lat powtarzają fachowe
kursy z zakresu pierwszej pomocy (zdaje się tzw. Medical Care),
informacja druga, są w stałym kontakcie z Medical Call Center i w
razie wątpliwości o każdej porze dnia i nocy, za pomocą telefonu
satelitarnego, mogą się konsultować w kwestii udzielanej pomocy
lub stosowanych leków. Na statku jest więc tzw. szpital, pełniący
też funkcję izolatki, z wszystkimi tymi gadżetami typu butle z
tlenem, cewniki, sztuczna krew czy defibrylator. Jeśli sprawa jest
poważna, natychmiast wzywany jest helikopter, ale wiadomo: im bliżej
środka oceanu tym dłużej trzeba by czekać na profesjonalistów.
Dlatego oby rola pierwszego (czy drugiego) oficera polegała li i
jedynie na wymianie przeterminowanych medykamentów na świeżo
dostarczone, tudzież wydzielaniu aspiryny na po-alkoholowy ból
głowy bądź prezerwatyw. Niestety zdarzają się wypadki, choć te
najbardziej paskudne o których ostatnio słyszałam wynikały raczej
z brawury lub głupoty poszkodowanego niż nieszczęśliwego splotu
wydarzeń. Kapitan opowiadał na przykład o tym, że jako drugi szył głowę marynarzowi poszkodowanemu w bójce z innym, zaś Tata miał
przypadek złamania nogi w kilku miejscach, w tym otwartego, u
kadeta, który postanowił wejść na kilka pięter kontenerów, bez
asekuracji.
W
aptece znajduje się oczywiście pełen zestaw podstawowych leków (od
zwykłego paracetamolu poprzez antybiotyki i maści na rozmaite
schorzenia, aż do psychotropów), z morfiną włącznie. Z
ciekawości zajrzałam na półkę, ale zamiast pudełka z tą
ostatnią znalazłam notkę, że ów „kontrolowany narkotyk”
znajduje się w sejfie. Mam nadzieje, że nigdy nikomu nie będzie
potrzebna.
Jak
już o ratowaniu życia lub zdrowia mowa, wspomnę krótko o innych
sprawach związanych z bezpieczeństwem osób przebywających na
pokładzie, czyli co robić jakby nie daj boże co. Żeby nikt nie
miał wątpliwości jak się zachować w ekstremalnych sytuacjach,
regularnie odbywają się tzw. „safety drill”, czyli ćwiczenia
na wypadek wypadku. Nie jakieś tam nudne wykłady teoretyczne, na
których wszyscy śpią i nikt nic z nich nie pamięta, tylko
praktyczna „zabawa” w terenie, podczas której duzi chłopcy (i
czasem dziewczyny, bo jakby ktoś nie wiedział, kobiety marynarze*
też są, nie od dziś zresztą) bawią się w strażaków gasząc
wyimaginowany pożar lub sprawdzają ilu marynarzy mieści się w
szalupie ratunkowej. Żarty żartami ale myslę, że to dobry sposób
by wyrobiły się pewne odruchy i w razie prawdziwych kłopotów
akcja ratunkowa przebiegła skutecznie. Jednej rzeczy jednak nie
rozumiem, dlaczego w przypadku alarmu, pasażerowie maja udać się
na mostek do kapitana, skoro jak wiadomo, kapitan schodzi ze statku
(czytaj: ratuje się) jako ostatni???
Dziś
na przykład była kontrola sprzętu ratunkowego, który każdy
trzyma w szafie w swojej kabinie, czyli kasku, kamizelki ratunkowej i
kombinezonu. Oczywiście w związku z przyjazdem Mateo został
zamówiony zestaw w odpowiednim rozmiarze.
Na każdym piętrze są drzwi,
których nie lubię, ale które mogłyby mi uratować życie (choć
obawiam się, że przy odrobinie nieuwagi również go pozbawić).
Mateo ma kategoryczny i bezwzględny zakaz zbliżania się do nich.
Solidne, ciężkie, przeciwpożarowe i SAMOZAMYKAJĄCE SIĘ. Gdy
zadziała czujnik dymu (bo akurat kucharzowi przypalił się obiad)
natychmiast się zatrzaskują.
(zdjęcia wkrótce)
*czy
powinnam użyć jakiejś żeńskiej formy? Marynarka nie, bo takim
słowem jak dotąd określało się chyba babki takie jak ja, czyli
„kobietę będącą w związku z marynarzem”.. ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz