niedziela, 6 października 2019

Summer moved on

Pamiętacie długie, ciepłe lato w zeszłym roku? W tym jesień zaatakowała znienacka i bez zbędnych złotych wstępów rozpoczęła swoje panowanie, (czy raczej panoszenie się) listopadową aurą. I choć prognozy na kolejny tydzień są optymistyczne, nie pozostaje nic innego, jak wzorem naszych ulubionych północnych prawie-sąsiadów Finów oddać się kalsarikännit, gdyż nawet my (choć zwykle żadna zawieja nam nie straszna!) nie mamy ochoty wyściubić nosa z domu w taką pogodę.
Jednak zanim lato się skończyło, a Tato znów wyruszył na morze, odwiedziliśmy parę przyjemnych, mniej lub bardziej, miejsc.


Koniec lata w Leśnej Chacie

W moich rodzinnych stronach (wspominałam, że wychowałam się w małym miasteczku w Wielkopolsce - onegdaj Pojezierzu Pomorskim) bywamy kilka razy w roku i jak w przypadku większości rodzin odwiedzających najbliższych krewnych okupujemy dom Dziadków. W pobliskim lesie, nad malowniczym jeziorem znajduje się ośrodek wypoczynkowy, gdzie można wynająć drewniana chatkę. Już od kilku lat nosiliśmy się z takim zamiarem, ale dopiero w tym roku pojawił się dodatkowy pretekst, by ów pomysł zrealizować.
Chatka jak chatka. Mimo ceny jak ze skandynawskiego kempingu, nie przypominała domku z zagrody Pettsona i Findusa. Nie nastawialiśmy się jednak na żadne luksusy i dla nas warunki były wystarczające. Chodziło nam o wczesne poranki nad jeziorem, wycieczki kajakiem o brzasku (9:00 rano dla takich nocnych marków jak my) i spacery do lasu przed śniadaniem, których nie uskutecznilibyśmy nie mieszkając na miejscu (wiecie, te długie śniadanka w piżamach, kawka  po itd.). Na terenie ośrodka oprócz nas mieszkało kilka grup obozowych, ale w żaden sposób obecność licznych osobników w wieku nastoletnim nie zakłóciło naszego wypoczynku. Wręcz przeciwnie, skorzystaliśmy, gdyż zaproponowano nam wyżywienie w formie kolonijnej, w dobrej cenie i bardzo smaczne. Niestety ośrodek ten organizuje również uroczystości okolicznościowe, a w kończący wakacje weekend urządzono aż 3 wesela. Ostatnie dwie (nieprzespane) noce wypełnione głośną muzyką zupełnie nie w naszym stylu a dodatkowo galopująca pokrzywka jaka pojawiła się na skórze Elio następnego dnia po powrocie do domu (diagnoza lekarza: wysypka alergiczna, prawdopodobny winowajca: jezioro) sprawiły, że i ten wyjazd nie mógł ostatecznie zostać zaliczony do udanych. A Elio zdecydowanie nie ma w tym roku szczęścia do akwenów.































 “Miasto z morza i marzeń”

Zdecydowanie lepiej wspominamy pierwszy wrześniowy wyjazd weekendowy nad Bałtyk. Tym razem w podróż sentymentalną (nie pierwszą i zapewne nie ostatnią) zabrał nas Tata. Chociaż naleśniki w toruńskim Manekinie, w którym zatrzymujemy się po drodze, to moja bajka.
Patrząc na budynek Hotelu Antares, w którym się zatrzymaliśmy i biorąc pod uwagę dzielnicę Gdyni w jakiej ów się znajduje (Grabówek), nietrudno zgadnąć, że był to kiedyś hotel robotniczy. Po remoncie robi jednak bardzo sympatyczne (i jak na hotel przytulne) wrażenie, jest wygodny i oferuje naprawdę niezłe śniadanie. Do dyspozycji gości jest między innymi basen, z którego nie omieszkał skorzystać Mateo (a ja chcąc nie chcąc razem z nim).
Gdynia wydaje się być miastem bez przyszłości. Zaniedbana i opuszczona swoje najlepsze chwile ma już za sobą. Zatrzymała się w czasie, lecz jej portowa świetność przeminęła bezpowrotnie. Nasz wrodzony sentymentalizm pozwala jednak spojrzeć na nią nieco innym, przychylnym i mniej surowym okiem. Dodajmy do tego pewnego rodzaju słabość do socrealizmu, no i miłość do morza i mamy już coś na kształt wielkiej sympatii.
Co się robi zaraz po przyjeździe do Gdyni? Oczywiście idzie się na nabrzeże obejrzeć statki. Na wysokie maszty niektórych z nich Tato wspinał się jako początkujący adept sztuki morskiej, co niewątpliwie robi wrażenie na obu Synach. Obowiązkowe punkty wycieczki, jeśli w skład grupy wchodzi czterolatek, to z pewnością fontanna i plac zabaw na Skwerze Kościuszki, nawet gdy pogoda nie do końca dopisuje. Obiad nie inaczej jak w Bistro Kwadrans. Wiem, ten wystrój. Na szczęście jedzenie jest w porządku, znajdzie się coś i dla amatorów pizzy, wegan, dzieci i mięsożerców. Tutaj miedzy innymi stołował się Tata w czasach studenckich. A na deser... Nie wiem czy Gdynia jest jakimś pączkowym zagłębiem, ale kusiły z co drugiego lokalu, wiec zanim udaliśmy się kolejka SKM do Sopotu, nabyliśmy pełną torbę tychże.
Zjedliśmy je w promieniach zachodzącego słońca na najsłynniejszym Molo w kraju i najdłuższym nad Morzem Bałtyckim. I moim skromnym zdaniem jednym z najpiękniejszych. Pączki okazały się znakomite, a ja chętnie powłóczyłabym się opustoszałymi, posezonowymi uliczkami najmniejszego z trójmiejskiej trójki, ale dla Chłopców, zwłaszcza Elio, większa atrakcje stanowiła przejażdżka trójmiejską kolejką. Aha, wstęp na molo jest płatny: 8 PLN za bilet normalny,  4 PLN za ulgowy i 18 PLN rodzinny (2+2).
Kolejny dzień przywitał nas jeszcze bardziej trójmiejską pogodą: deszczem i silnym wiatrem. Nie pozostało nam nic innego jak spędzić go (w czasie kiedy Tato bawił na szkoleniu) w Akwarium Gdyńskim. Na ten sam pomysł wpadło sporo osób, na szczęście w kolejce do kasy nie staliśmy zbyt długo. Podczas gdy my podglądaliśmy mieszkańców Bałtyku w akwariach pamiętających poprzednią epokę,  za oknem szalał prawie-sztorm.
Przy okazji kolejnej wizyty w tym portowym mieście zamierzamy z Mateo pobuszować po tutejszych antykwariatach, z nadzieja wyłowienia okiem skarbów nie tylko z zakurzonych strychów, ale jak sugerują przedmioty w ich oknach wystawowych, przywiezionych przed laty z  bardzo dalekich krain.



















































































Obiad w plenerze

Zaraz po wakacjach znaleźliśmy w bibliotece (znajdziecie nas zawsze na Rajskiej), małą tekturową książeczkę dla maluchów o wszystko mówiącym tytule “Małopolskie wędrówki dla przedszkolaków”. Każdą stronę oraz dwa wersy wierszem na niej poświęcono jakiejś okolicznej atrakcji turystycznej. Zaproponowałam Chłopcom, żeby to oni wybrali kierunek niedzielnej wycieczki. Udało się zrealizować tylko jedną (z tych mniej oczywistych, których nie widzieliśmy już wcześniej) i to w połowie. Plan wycieczki obejmował: ruiny zamku Lipowiec i skansen w Wygiełzowie oraz obiad po drodze, przygotowany na turystycznej kuchence. Byliśmy w stanie zaryzykować odwiedzenie kolejnego skansenu, mimo że parę postów temu zarzekałam się, że w tym roku wyrobiliśmy w tej kwestii  zdecydowanie ponad normę, ale za późno wygrzebaliśmy się z domu. Zresztą co za dużo to niezdrowo. Sam zamek nie jest imponujący, cóż, w okolicy jest dość duża konkurencja. Warto wgramolić się na wieżę, skąd ładny  i rozległy widok (niestety nie dla małych dzieci - bardzo strome wejście). Można zajrzeć do jednej z cel, w której odtworzono scenkę z czasów, gdy zamek pełnił funkcję więzienia dla duchownych. Koszt biletu to odpowiednio 8 lub 5 PLN, rodzinny 20 PLN. Jest opcja zakupu łączonego biletu na zamek i do skansenu, co opłaca się jeśli chcecie zobaczyć obie atrakcje w tym samym dniu.

Spodobała mi się nazwa mijanego po drodze miasteczka Alwernia. Pomyśleliśmy, że odnowiony parczek w centrum nada się jako sceneria naszego niedzielnego posiłku. Ostatecznie zatrzymaliśmy się "gdzieś po drodze". Po prostu w pewnym momencie zjechaliśmy z drogi głównej, a że podróżowaliśmy Zuźką, nasza wierną terenówką, mogliśmy sobie na to pozwolić bez zastanawiania się gdzie nas polna ścieżka poprowadzi. Trafiliśmy na ulicę nie przypadkowo nazwaną Widokową. Wśród pól rzepaku, ziemniaków i kukurydzy,  nakryliśmy obrusem stół kempingowy tuż nieopodal rzędów starych śliw i krzaków agrestu, z widokiem na góry, w tym majaczące w oddali Tatry. Czy mogliśmy wymarzyć sobie lepsze miejsce?


















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...