Miał być wpis o niedzielnej wycieczce do Ogrodu Doświadczeń Stanisława Lema a będzie o wyprawie do rodzinnego miasta Krzysztofa Kolumba. Stęsknieni za Tatą i statkowym życiem, jak tylko zorientowaliśmy się, że Elio osiągnął wiek umożliwiający mu pobyt na pokładzie (tylko rejon przybrzeżny, szerokie wody i oceany dopiero za rok), czym prędzej zarezerwowaliśmy bilety na samolot, spakowaliśmy się i bardzo późnym wieczorem pewnego mglistego poniedziałku przybyliśmy do Genui, by wzorem wielkiego żeglarza i odkrywcy wyruszyć na morze. Nie zamierzamy jednak niczego odkrywać ani czynić wiekopomnych omyłek. Kilka wspólnych dni rozkołysanych spienionymi falami, herbata na wachcie z widokiem na niezmierzony błękit i zapach portu, który choć wielu zapewne odstręcza, dla mnie jest niczym “zapach napalmu o poranku”. Podobnie jak szumy i hałasy, odgłosy gantr i trzeszczące komunikaty z krótkofalówek. Ja ten świat po prostu kocham! Gorzej z Chłopcami, tylko lądowe szczury: Elio i jego Szczurek płyną jeszcze na fali pierwszego entuzjazmu i ekscytacji, niebawem i jego dopadnie nuda statkowej rutyny, jak katarem zarazi się od bardziej doświadczonego starszego brata, który snuje się smętnie pomiędzy kabiną a biurem mrucząc ponuro, że “już wolałby być w szkole”. Jak widać życie na statku jest tylko dla marynarzy, urodzonych marynarek (oto ja!) i pięciolatków.
Tym razem trafiliśmy na Berlin Express, pod dowództwem wysokiego Holendra. Z Genui, jednej z czterech (obok Wenecji, Almacji i Pizy) włoskich “republik morskich” odpływamy w południe.
Fotkami uzupełnię w następnym porcie, tracimy zasięg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz