Niestety z powodu awarii komputerów, która znacząco opóźniła Tacie pracę, nie powiodła nam się dziś wyprawa na ląd w poszukiwaniu Świętego Graala, który ponoć ukryty jest w murach walenckiej katedry. Także zabawa na placach zabaw w Jardi del Turia - Ogrodach Turii, powstałych na terenach dawnego koryta płynącej przez miasto rzeki, której bieg sztucznie zmieniono, by uchronić je przed klęską powodzi (ostatnia z najtragiczniejszych, podczas której zginęło około 80 osób a miasto zostało poważnie zniszczone miała miejsce w 1957 roku) nas tym razem ominęła. Szkoda, bo pogoda w Walencji dopisała (a przylecieliśmy w zimowych kurtkach i ocieplanych butach!). Tak więc spędziliśmy kolejny miły lecz trochę nudny dzień na pokładzie, głównie w biurze, gdzie dwa razy dziennie coraz bardziej oswojeni z załogą, zgodnie z tutejszym zwyczajem, wypijamy przy ploteczkach kawę tudzież mleko, zagryzając kawałkiem trącącego nieco sztucznością ciasta lub w tzw. “communication center” inaczej “party room”, znaczy świetlicy, przy piłkarzykach i instrumentach muzycznych, to ostatnie przede wszystkim nasz wielce od urodzenia muzykalny Elio, który na ten moment skupił się na efektownym akustycznie uderzaniu pałeczką w perkusję i puszczaniu różnych wersji “Jingle bells” z syntezatora, choć jutro dopiero Andrzejki. Mimo, że od intensywnego używania kredek zrobiły nam się już bolesne odciski, napis na wejściu to nie nasza sprawka.
Zdaje się, że mamy fory u stewarda: wczoraj dostaliśmy talerz herbatników, dziś do śniadania z całej załogi tylko Chłopcom podano truskawki. Podczas gdy Mateo krył się prze większość dnia w kabinie, wraz z Elio, zamiast spaceru po mieście, obserwowaliśmy spuszczanie łodzi i rozładunek kontenerów. Jutro być może nasz statkowy los się odmieni i, kto wie, zostaniecie pozdrowieni z samej Barcelony (a nie tylko zawalonego kontenerami portu w tejże).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz