Jeszcze bardziej wakacyjne wakacje to nasz kolejny wyjazd. Chwilami czuliśmy się jak bohaterowie jednej z części „Pana Samochodzika” lub „Podróży za jeden uśmiech”. Bo i było trochę oldschoolowo. Raz że warunki spartańskie (chociaż nasza Isabella jest dość nowoczesna), dwa że wybraliśmy stereotypowo: Malbork oraz morze. To drugie zanim się zorientowaliśmy że nie jest mądrym pomysłem wybierać się nad ojczyste morze w środku sezonu. Na szczęście Bóg Podag czy inny Hermes czuwał nad nami i nie wyszło źle.
Kiedy zadaliśmy sobie pytanie, w którą część naszego pięknego kraju udać się z przyczepką, warmińskie zamki pojawiły się jako myśl pierwsza i oczywista, biorąc pod uwagę jakim zainteresowaniem i estymą Elio darzy ich lokalne odpowiedniki, rozsiane po Jurze. Mateo też ostatnimi czasy polubił zabytki, więc bez większych protestów z ich strony (również dlatego, że zajęli się spożywaniem świeżo zamówionej w najbliższym czynnym lokalu pizzy), późnym wieczorem, tydzień po opuszczeniu wałeckiej Wieży rozstawiliśmy przyczepę na Kempingu Nad Stawem, z pięknym widokiem na imponujący Zamek (już nie krzyżacki!), najpotężniejszą twierdzę średniowiecznej Europy. Nasze pierwsze i jedyne doświadczenie z polskim kempingami, przed kilkoma laty, z 5 letnim wówczas Mateo, gdzieś pod Wrocławiem, nie należy do pozytywnych wspomnień, stąd obawialiśmy się nieco dając im kolejną szanse. Niepotrzebnie. Przytulny, dobrze zorganizowany z sympatyczną i pomocną właścicielką i czystymi sanitariatami. Jak to nad wodą okrutnie tną komary. Oprócz wczasowiczów nad stawem mieszkają żaby, kaczki oraz jeże. No a w stawie oczywiście chlupoczą ryby (podobno można wędkować). Niektórym może przeszkadzać przejeżdżający co jakiś czas tuż obok pociąg, a wciągu dnia szum samochodów ale dla nas był to dodatkowy element tworzący klimat miejsca, a sam kemping jest bardzo spokojny i cichy. Dodatkowy plus nocowania na nim jest taki, że miejsce parkingowe jest w pakiecie, a zamek tuż obok, więc wystarczy wyjść za ogrodzenie i w nowoczesnych kasach nabyć bilet na czterogodzinny tour wraz z przewodnikiem. I napiszę tylko jedno: WARTO! Jest fantastyczny, wycieczka szalenie interesująca, a cztery godziny mijają niepostrzeżenie i nawet kilkulatek jest tak oczarowany, że bez problemu da radę pomimo upału. Osobiście jestem zafascynowana (mimo deklarowanego pacyfizmu i zdecydowanej niechęci do broni, nawet zabawkowej, ewentualnie nie licząc gwiezdnych mieczy Jedi) tamtejszą kolekcją tejże oraz absolutnie zakochałam się w (odkrytym dzięki kolejnej muzealnej kolekcji) bursztynie, przez co zresztą zgubiłam swoją grupę wycieczkową. Na tarasie południowym na Zamku Wysokim rośnie odszczepka najstarszej udokumentowanej winorośli na świecie, która ma 470 lat i rośnie w słoweńskim Mariborze. Malbork otrzymał ją w 2003 roku, jako jedyne (aktualnie) niestołeczne miasto.
Kto nigdy nie był w Malborku KONIECZNIE musi tu przyjechać. My wrócimy na sto procent na nocne zwiedzanie największej, zbudowanej przez krzyżaków twierdzy. Bardzo smacznie i przytulnie spędzamy wieczór w Kamienicy. Pyszne sałatki, domowa pizza, zielone naleśniki. Książki i gry planszowe umilają oczekiwanie na posiłek.
Przez kolejne dwa dni towarzyszą nam Ciocia i Wujek, którzy mieszkają w pobliskim Kwidzynie i oprowadzają nas po tamtejszym zamku. Nie jest tak imponujący jak malborski ale wystawy dotyczące życia na tych terenach w dawnych czasach oraz okolicznej przyrody są ciekawe, zwłaszcza że nasz osobisty przewodnik ma ogromną wiedzę i raczy nas rozmaitymi ciekawostkami, również w sąsiadującej katedrze, takimi jakich w turystycznych przewodnikach nie znajdziemy. Wcześniej zabierają nas do Zajazdu Gniewko na ziemniaka. Nie byle jakiego, bo restauracja specjalizująca się w kuchni regionalnej Kociewskiej, ma w menu Bulwy Kociewskie, czyli „upieczone w łupinie ziemniaki grillowe krojone na pół, podane z farszem, dodatkami i sosem śmietanowym”. Farsz morze być warzywny, mięsny lub ze śledziem. Uprzedzam, że porcja jest ogromna, zatem warta swojej ceny.
Do Sztumu zajeżdżamy nie ze względu na zamek lecz na miejską plażę. Okazuje się, że jest okropna: straszliwie zaśmiecona, nieciekawe towarzystwo (lokalna młodzież nie reagująca na upomnienia ratowników). Jeszcze zanim podejmę decyzję czy mam ochotę się mimo wszytko wykąpać Mateo znajduje na dnie szkło i w tej samej sekundzie ewakuujemy się stamtąd.
Zdecydowanie przyjemniej jest dzień później na plaży w Przezmarku, chociaż woda nieco mulista i pełna wodnych roślin. Zielono, pusto i czysto. Tamtejszy zamek to osobliwe miejsce. Została z niego właściwie tylko wieża i należy on do prywatnej osoby. Właściciel urządził w nim krzyżackie muzeum. Sam oprowadza po kilku piętrach pełnych wygrzebanych na pchlich targach i starych strychach historycznych rupieci i przedmiotów, strojów, również oryginalnej broni, dzięki którym możemy wczuć się w średniowieczne klimaty. Przedmioty można dotykać. Chłopcy słysząc to od razu przymierzyli się do pamiętających zapewne niejedną bitwę mieczy i kiścieni, ale kiedy uświadomiłam sobie że to nie są zabawki ani rekwizyty teatralne z nieprzyjemnym dreszczem na skórze kazałam im to natychmiast odłożyć. Fakt, że przewodnik jest jednocześnie właścicielem tej niezwykłej kolekcji, nadał jego opowieściom bardziej osobisty kontekst, co jest zawsze ciekawsze niż obiektywna i w jakimś sensie bezosobowa historia z podręczników.
Wcześniej, przed południem zamarzyło nam się przepłynąć tramwajem wodnym po Nogacie. Czekaliśmy bezskutecznie na bulwarze, w cieniu malborskiego zamku, wokół żar lał się z nieba, ale tramwaj nie przypłynął.
Udała się za to wycieczka do Białej Góry, gdzie znajduje się zespół śluz, w miejscu gdzie Nogat łączy się z Wisłą i wsi Piekło z pamiątkowym obeliskiem, stojącym na styku dawnych granic trzech państw, który upamiętnia odzyskanie niepodległości.
Mimo ostrzeżeń licznych nowych znajomych z Kempingu nad stawem, przenosimy się nad morze. Mamy na tyle rozumu, by poczekać do niedzieli, kiedy część miejsc zwalnia się po weekendzie i rzeczywiście, cudem, udaje nam się znaleźć miejsce na kempingu pełnym ludzi, zajmującym dość mały obszar ale na całej powierzchni pokrytym drzewami i krzakami, dzięki czemu jest kameralnie i dyskretnie, a przede wszystkim naturalnie, tak jakbyśmy rozbili namiot w lesie. Elio niemal od razu zaprzyjaźnią się z sąsiadem - szarym buldogiem francuskim Popkiem, dzięki czemu nawiązujemy rozmowę z jego właścicielem, stałym od paru dekad bywalcem kempingu, który z dumą pokazuje nam w telefonie filmiki ze skomplikowanymi figurami jakie na łyżwach wykonuje jego nastoletnia wnuczka, Mistrzyni Polski w tej dyscyplinie.
Wieczorem udajemy się na plaże, spacerem przez centrum Stegny, co kończy się szokiem i przerażeniem. Wiedzieliśmy, że jest źle, ale nie mieliśmy pojęcia o skali tego koszmaru. Do morza prowadziło 400 m niewyobrażalnych ilości tandety, chińskiego plastiku najgorszego sortu, tłumów ludzi i dosłownie hałd śmieci!
Następnego dnia uciekamy do Kątów Rybackich, gdzie musimy wprawdzie zapłacić za parking ale wygląda dużo lepiej. Morze, jak i wczoraj, nadal wzburzone, huczy wściekłe, wieje silny wiatr, ciągnąc wszystko na swej drodze, nic w tym huku nie słychać, Chłopcy szaleją wśród fal, bez przekonania.
Potem wycieczka, absolutnie zachwycającą, przezieloną Mierzeją Wiślaną, aż do Piasków, gdzie droga się kończy. Z przerwą na obiad zakończony obłędną szarlotką w Four Winds w Krynicy Morskiej odwiedzamy wieżę obserwacyjną Górę Pirat. To najwyższe wzniesienie na Mierzei (50 m n.p.m) jest idealne do obserwacji migrujących ptaków. Nazwa nawiązuje do legendy według której w tym dokładnie miejscu spotykali się piraci, kiedy nie było tu jeszcze stałego lądu, tylko grupa wysp. Nie zobaczyliśmy latarni morskiej, lecz powstał pomysł (zainspirowany jedną z pocztówek) by zorganizować wyprawę szlakiem nadbałtyckich latarni morskich innym razem. Również Pasłęk, z kolejnym krzyżackiem zamkiem do zwiedzania, sobie odpuszczamy. Za to po powrocie znajdujemy drogę z kempingu nad morze prowadzącą przez samiutki las.
Frombork. Miasto Kopernika jeszcze bardziej niż Toruń. To tu bowiem, na Wzgórzu Katedralnym, opracował swoje najważniejsze dzieło, które zrewolucjonizowało dotychczasową wiedzę o wszechświecie, „De revolutionibus orbium coelestium”. Jest zaskakująco pusto jak na środek lata, bardzo przyjemnie. Zanim ruszymy zwiedzać, na parkingu zjadamy pączki zakupione po drodze w sympatycznym WÓJT Food & Street. Najpierw Wieża Wodna, renesansowa, ceglana wieża ciśnień z XVI w., ówczesny cud techniki, najstarsza w Polsce. Obecnie znajduje się tu punkt widokowy, galeria i kawiarnia. W 2013 roku została, moim zdaniem słusznie, wyróżniona tytułem Zabytek Zadbany w Konkursie Generalnego Konserwatora Zabytków. Ciekawie było w Szpitalu Św. Ducha, mi podobał się zwłaszcza ogród, ale i wystawa czasowa "złote jabłka mi się śnią..." Śmierć dziecka w sztuce i kulturze., choć nieco ponura, zwłaszcza gdy się jest matką, bardzo interesująca. Rzuciliśmy okiem na Dom Kopernika i zajrzeliśmy na Wzgórze Katedralne do Muzeum. Nieco absurdalne wydaje nam się pobieranie opłaty za toaletę, jeśli posiadamy bilet wstępu, ale to jedyny negatywny akcent podczas całej wycieczki. Również obiad udał nam się wspaniale. Mały Holender to miejsce, którego na trasie nie należy omijać już ze względu na to jak wygląda. Jest to klimatyczny, odrestaurowany, tradycyjny dom podcieniowy w Żelichowie, w którego kuchni, szafkach i kredensach, kryją się smaki regionalnej kuchni żuławskiej okraszone bogatą historią przepisów na charakterystyczne potrawy i ich autorów, osadników przybywających w te strony z różnych stron, w różnych latach. Na deser, oprócz żuławskich słodkości, słynne lody Calypso. Do wyboru 12 różnych smaków!
Ostatni dzień to leniwy poranek na plaży. Jedziemy obejrzeć ruiny zamku krzyżackiego Grabiny Zameczek, ale nic tam nie ma poza tabliczką że “teren prywatny” i “zakaz wjazdu”. Chłopcy nie chcą już szukać kolejnych atrakcji, kierujemy się prosto nad Martwa Wisłę, do Pizza Plus on the Island. Faktycznie niezła pizza, lokal plenerowy. Próbujemy w Stegnie znaleźć lody Calypso, ale w centrum znajdujemy tylko jeszcze większe tłumy i tandetę. Na kempingu kupujemy zwykłe lody Koral w wafelku i tam już spędzamy resztę wieczoru, przy herbacie podczas gdy Chłopcy znikają do późnego wieczoru pośród innych kempingowych dzieci.
Rano kemping nieco pustoszeje, i my wracamy do domu, chociaż trochę nam się wracać jeszcze nie chce. Pociesza nas perspektywa kolejnych wyjazdów. Zaplanowane jest, że niebawem wrócimy w te strony...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz