wtorek, 2 kwietnia 2024

Niedziela Wielkanocna w Saksonii

Getynga okazała się być chyba największym rozczarowaniem tego wyjazdu. Podczas krótkiego spaceru na kolację w Wielki Piątek, pod zasłoną wieczornych ciemności, nie zauważyliśmy jaka jest zaniedbana i zaśmiecona. W dziennym świetle ujawniły się zabazgrane farbą w sprayu ściany, brud, kamienice w rozsypce. Nie zachwyca architektura, nie ma tu klimatu, również studenckiej atmosfery nie czuć tak jak w Marburgu, może dlatego że to przerwa wielkanocna i ich rowery stoją ciasno na parkingu czekając na powrót właścicieli z rodzinnych obiadów i świątecznych śniadań. Zaczynamy spacer idąc 250-letnimi alejami na wałach wokół miasta. Potem szukamy kilku najładniejszych domów (kolejna gra terenowa). Sprawdzamy czy faktycznie z południowo-wschodniego rogu rynku widać cztery zabytkowe kościoły, fotografujemy Gęsiarkę, z fontanny pod Ratuszem (Göttingen Gänseliesel) i wchodzimy na teren ogrodu przy najstarszym, neoklasycznym budynku uniwersytetu Auditorium Maximum. Podobno studenci po otrzymaniu indeksów wdrapywali się na fontannę by pocałować urodziwą Gęsiareczkę. Zwyczaj ten został zakazany na długo zanim powstał ruch #me too, bo w 1926 r. Od tego czasu tylko świeżo upieczeni doktorzy, po pomyślnej obronie pracy wręczają figurce bukiet kwiatów. Podobnie jak miasto Ogród Botaniczny (Alter Botanischer Garden) także wygląda na zaniedbany. To początek wiosny, rośliny dopiero się rozkręcają, z pewnością latem jest ładniej, ale nie czujemy tego miejsca. Pogoda za to jest dziś cudowna, wymarzona. Słońce świeci jasno i przyjemnie grzeje, w sam raz mocno.

Jedziemy zbaczyć drugi ogród należący do Uniwersytet, tzw. Eksperymentalny (Experimenteller Botanischer Garten). To miejsce wydaje się być jednak interesujące wyłącznie dla studentów kierunków botanicznych, czyli teoretycznie to ja, ale nie jestem tu sama i pora na obiad. Restauracja ze sznyclami jest dziś zamknięta (to kolejne rozczarowanie). Robi się nerwowo, bo wszyscy są już głodni a nie bardzo wiemy gdzie iść, bo albo nieczynne albo opinie nie zachęcają do podjęcia gastronomicznego ryzyka. Kręcimy się przez chwilę z niepewnością w pobliżu Kartoffelhaus przy Goethe-Allee, tej samej przy której w latach 1829-1837 mieszkali bracia Grimm (kamienica została rozebrana, w jej miejscu powstał nowy budynek wybudowany na 200-lecie urodzin pisarzy), a obecnie mieści się całkiem interesująca lecz zamknięta dziś niestety kawiarnia Ordis Café. Nie mając lepszego wyboru siadamy przy stolikach na zewnątrz Kartoflowego Domu i zamawiamy dania z ziemniaków przyrządzane na różne sposoby. Nie są to jakieś rozkosze podniebienia, ale źle też nie jest. Smaczne, sycące a piwo dobre.

Czy wspominałam, że rano na progu wejścia do pokoju znaleźliśmy dwa czekoladowe Zajączki?

Opuszczamy ten miły hotel następnego dnia w południe, po kolejnym obfitym i dobrym śniadaniu, żegnani serdecznie przez obsługę w recepcji. Miasto tonie w deszczu, perfekcyjny Lany Poniedziałek. Nasza bajkowa podróż pomału dobiega końca…

Na początek z planu wykreślamy Muzeum Bajek i Legend w Bad Oeynhausen (Deutsches Märchen- und Wesersagenmuseum), ponieważ jest tego dnia nieczynne. W drodze do Polle zatrzymujemy się na kilka minut w Holzminden, w którym najbardziej charakterystycznym domem jest czerwony, XVII-wieczny Tilly-Haus (pod taką nazwą można go znaleźć na mapie Google). Zamek Kopciuszka w Polle (Burg Polle) też jest zamknięty. Bal nas ominął. Można go obejść dookoła i przymierzyć zgubiony pantofelek (na mnie pasuje jak ulał!), choć nie ma zbyt wiele radości z mierzenia odjazdowych szpilek w ulewnym deszczu. Przed Hamelin jeszcze Bodenwerder, miasto szalonego barona Münchausena. Jest zaznaczone na bajkowej trasie, ale baron nie należy do bohaterów baśni braci Grimm, lecz pochodzi z powieści Rudolfa Ericha Raspe, wydanej anonimowo w języku angielskim i przełożonej na niemiecki przez Gottfrieda Augusta Bürgera. Wciąż leje jak z cebra. Wędrujemy po Hamelin tropem Szczurołapa, inaczej się tu nie da. Podąża się za nim, jak za dźwiękiem czarodziejskiej fujarki czy się chce czy nie. Wszędzie gdzie nie spojrzeć Flecista z Hamelin, czy to z brązu, czy narysowany, nawet na światłach sygnalizacyjnych. Co rusz korzystamy z przejść podziemnych (jak na miasto słynące ze szczurów przystało są tu liczne), a w restauracji w której jemy obiad (Alt Hameln) są potrawy z jego imieniem w nazwie. Żałuję, że nie zostaniemy tu jednak na dłużej, chętnie poszukałabym go też w muzeach i tutejszych kościołach. Uprowadzenie dzieci przez niesprawiedliwie potraktowanego łapacza gryzoni przedstawia też rzecz jasna scenka na ratuszowym Glockenspiel. Uznałam, że dobrym miejscem na deser będzie kawiarnio-księgarnia Bookstore Blum, trudno powiedzieć czy była dziś zamknięta, czy tylko się spóźniliśmy. Wróciliśmy się zatem do lodziarni, którą mijaliśmy gdzieś po drodze (Diego Hamelner Eismanufaktur). Skąd w Hamelin prawdziwa włoska lodziarnia prowadzona przez prawdziwych Włochów konwersujących pięknie italiano nad naszymi głowami, nie mam pojęcia. Tata ma różne teorie na ten temat. Ważne, że lody też były prawdziwie włoskie, a to oznacza że wyśmienite, podobnie jak czekolada do picia i kawa. Dwie godziny później jesteśmy już w Bremie, przedostatnim punkcie na mapie Deutsche Märchenstraße. Nocujemy w zwykłym hotelu przy lotnisku.

Również Bremę zwiedzamy w poświąteczny wtorek tylko powierzchownie, spacerując jej dziwnymi ulicami pod ciężkim, szarym niebem (jeszcze nie pada). Myślę, że jak i do Hamelin, trzeba będzie tu jeszcze raz się wybrać, już bez bajkowo-dziecięcego kontekstu. Piszę o dziwnych ulicach, bo miasto jest w zupełnie innym stylu niż te które zwiedzaliśmy przez ostatni tydzień a nawet niż te które widzieliśmy do tej pory. Bardzo zróżnicowane architektonicznie. Bardzo reprezentacyjne budowle w centrum, bogato zdobione, są tak strojne i pełne przepychu (z daleka widać, że to bogate miasto portowe - słynie między innymi z handlu kawą), że sprawia przytłaczające wrażenie. Kogoś tu ewidentnie poniosło. Jakby całe to bogactwo próbowało wydostać się wszystkimi możliwymi porami miasta, wylać się w kunsztownych wybrzuszeniach i wypustkach na elewacji. Jednocześnie (tu wkraczają akcenty gotyckie) jest w tym jakaś ponurość, mroczne dostojeństwo, ich fasady są w większości bardzo ciemne. Imponujące, ale chyba nie do końca mi się tu podoba. Oczywiście najważniejszy element spaceru, najistotniejszy z naszego aktualnego punktu widzenia zabytek to figura Czterech Muzykantów. Drugim ważnym miejscem jest studzienka kanalizacyjna (Bremer Loch), po wrzuceniu do której paru euro słychać odgłos któregoś z czwórki bajkowych zwierząt. Żadne nie reaguje na polskie grosze. 

Bardzo przyjemna jest za to dzielnica Schnoor (Schnoorviertel). W odrestaurowanych dawnych domach rybaków (XV-XIX w.), ostatniej pozostałości starej Bremy, mieszczą się galerie, antykwariaty, knajpki i sklepy z rękodziełem.

No i wreszcie jesteśmy w Buxtehude. Dalej na zielonej mapie z bajowymi postaciami nie ma nic. Znów tylko ja i Elio wybieramy się na poszukiwania śladów Jeża i Zająca, choć miasteczko jest związane z wieloma bajkami i w utworach spisanych przez braci Grimm pojawia się często. Gdy wysiadamy z auta siąpi lekki deszcz, po 10 minutach ulewa jest tak wielka, że zmuszeni jesteśmy się poddać i zadzwonić po resztę ekipy żeby po nas przyjechali, bo nie damy rady wrócić na parking, już częściowo przemoczeni. Dochodzi 16:00. I to koniec tej dziwnej i nieco absurdalnej wycieczki. Czy było warto? Nie wiem. Czy będziemy żyć teraz długo i szczęśliwie? Mam nadzieję!

Wracamy do Domu.

































































































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...