No to jak było w Kostaryce? Bo byliśmy w Kostaryce w czasie tegorocznych ferii zimowych, chociaż wydawało się, ba! było już pewne, że jednak nie polecimy. Rozpoczęliśmy telefoniczną, na szczęście nieskuteczną (czy na szczęście to się potem okaże) procedurę odwoływania biletów lotniczych i zdążyłam już przez pół poprzedzającego wylot weekendu opłakać tę wyprawę marzeń, kiedy znów nastąpił zwrot akcji, sytuacja się zmieniła i jednak spakowaliśmy dwa plecaki i kilka kabinówek i wstaliśmy w środku nocy by zdążyć na poranny lot. Lecz zwrotów akcji było jeszcze wiele, Los igrał z nami w sposób którego nie potrafię sobie racjonalnie wytłumaczyć. Mało co poszło zgodnie z planem, wiele rzeczy poszło bardzo, bardzo źle, musieliśmy odwołać wszystkie rezerwacje i przez moment przeżyliśmy prawdziwy wakacyjny koszmar (którego nie będę tu opisywać, są to wydarzenia zbyt osobiste), a jednocześnie nie mogę napisać że wyprawa się nie udała, bo mieliśmy niesamowite szczęście w tym całym nieszczęściu. Nie tylko wszystko dobrze się skończyło i cali i zdrowi wróciliśmy do domu, ale przywieźliśmy ze sobą mnóstwo wrażeń i także dobrych doświadczeń. Bez dwóch zdań: Kostaryka jest wspaniała! Czy to Ziemski Raj? Z przyrodniczego punktu widzenia, bez wątpienia. Fauna i flora oszałamiająca różnorodnością, barwami i egzotyką, w dodatku dostępna na wyciągnięcie ręki, z hotelowego tarasu. Jeśli chodzi o życie w Kostaryce, cóż.. jest specyficzna. Latynoska i bardzo Amerykańska (duży wpływ USA) jednocześnie, dzika i zaskakująco rozwinięta jak na kraj stereotypowo kojarzący się z trzecim światem (tak czyste hotele mieliśmy tylko w Austrii i Włoszech, a staramy się wybierać budżetowe miejscówki), przyjazna i zarazem zdystansowana. Otwarta na turystów ale świadoma i pokazująca gdzie ich miejsce. My jesteśmy wszyscy, całą czwórką, mimo tego co tam przeżyliśmy, zachwyceni. Jest pomysł by wrócić za rok (zamiast do modnego jak się zdaje ostatnio Wietnamu, po którym chętnie bym pokręciła się rowerem) i ponadrabiać to, co nie udało się tym razem. Albo przejechać tę samą trasę lecz już bez złych przygód. Zupełnie nie wiem jak się zabrać do tej relacji (z wyżej wspomnianych powodów relacjonowanie tej podróży na bieżąco było niemożliwe, choć czasu miałam aż nadto). Pozwolę więc myślom płynąć swobodnie i wspomnieniom układać się na klawiszach komputera w takiej kolejności, w jakiej się pojawią, zamiast szukać chronologii, tym bardziej że mój wielki i wspaniały plan na te ferie nie został zrealizowany. Czyżby mój słynny podróżniczy fart mnie opuścił? Staram się nie myśleć w ten sposób. Traktuję to jak cenną lekcję (odpuszczania też, poziom zaawansowany mam zaliczony) ale też sprawdzian, kolokwium które jako rodzina zdaliśmy uważam na bardzo dobry z plusem.
Z drugiej strony mój plan zakładał miejsca stworzone pod turystów, często zatłoczone i/lub mocno skomercjalizowane. Mimo wprowadzonych limitów osób mogących jednorazowo przebywać na terenie Parków Narodowych, liczba odwiedzających zdecydowanie odbiera tym miejscom atmosferę “dziewiczych, nietkniętych ludzką stopą” zakątków. Może więc oprócz życiowej lekcji dostaliśmy możliwość poczuć tę “prawdziwszą Kostarykę”, nie bezpośrednio gdyż dystans Ticos wobec turystów jest bardzo wyraźny, dzięki temu że ze względów zdrowotnych zmuszeni zostaliśmy się zatrzymać (dosłownie i metaforycznie), najpierw by sytuacja się unormowała a później by zregenerować siły i wrócić do San Jose i tam już ze spokojem (ale i obawą, czy to na pewno koniec złych przygód) oczekiwać na lot powrotny do domu. Zabawna ironia losu, bo w poście zapowiadającym te wyprawę, napisałam że nie zamierzamy zwiedzać stolicy, a pełnia tej ironii polega na tym, że faktycznie jej nie zwiedzaliśmy regenerując się w zwykłym, wyglądającym jak każdy inny gdziekolwiek na świecie hotel (czując się w nim jakbyśmy byli już z powrotem w Europie). Lecz zanim tam wróciliśmy, trafiliśmy w miejsce przeurocze, choć i w tej kwestii Los wykazał się niezłym poczuciem humoru, bo tutaj akurat w ogóle nie zamierzałam zabierać naszej ekipy, nie tylko dlatego że jest ponoć “najbardziej turystycznym w Kostaryce”. Pomijam już nazwę miejscowości, której nie muszę tłumaczyć z hiszpańskiego, bo i takie słowo mamy zapożyczone w rodzimym słowniku. Mając do wyboru trzy najsłynniejsze wulkany uznałam, że ten sobie darujemy, bo widzieliśmy już czynny wulkan na Sycylii, a na trekking i tak tym razem byśmy się nie wybrali, nastawiając się na wycieczkę objazdową po kraju. Żeby było jeszcze zabawniej do La Fortuna chciał bardzo przyjechać Mateo, i to on także najbardziej protestował przeciw nocowaniu w oddalonym od cywilizacji i choć zarezerwowanym zawczasu, tym razem dla nas niedostępnym, intrygującym Mirador Prendas. Więc może to on przejął moc podróżniczej sprawczości? Tak czy siak Tata znów miał nosa, szukając nam noclegu na internetowym portalu resztką sił, kiedy w poprzednim hotelu, że względu na rezerwacje, pobytu przedłużyć nie mogliśmy.
Gdy zajechaliśmy naszym “Renato” - wypożyczonym nieopodal lotniska samochodem Renault, pod bramę obiektu Arte Natura w La Fortuna, miasteczko spowite było gęstą mgłą. W powietrzu unosił się lekki zapach spalenizny, całkiem przyjemny (dopiero potem dotarło do mnie że to był tylko dym z pieca do pizzy) lecz w skrajnie wilgotnym powietrzu pierwsze moje skojarzenie nasunęło mi sceny z filmu "Góra Dantego". Chyba nie do końca podobała mi się perspektywa mieszkania u stóp aż tak aktywnego wulkanu, zwłaszcza w kontekście odwołanych rezerwacji tak skrupulatnie wybranych noclegów, co już oznaczało, że coś poszło mocno nie tak. Jeśli śledziliście inne nasze wyjazdy, być może zauważyliście, że zwykle udawało się nam realizować wszystkie niemal moje pomysły i to z nawiązką.
Jak wiele hoteli i turystycznych kompleksów w Kostaryce tak i Arte Natura Boutique Hotel jest własnością obcokrajowca, w tym przypadku Włocha. Dziwaczny, przerażający bardziej niż zabawny, od czasu do czasu ruszający się manekin stojący przed wejściem znajdującego się obok bramy sklepiku, o asortymencie składającym się w większości z tandetnych, wyprodukowanych w Chinach pamiątek i bazarowych ubrań, będącego jednocześnie recepcją, nie sugerował, że za ogrodzeniem znajdziemy urocze i przytulne wnętrza, ciekawe wizualnie i ozdobione tworami lokalnej sztuki. Architektonicznie sprzeczne, bo z jednej strony otwarte przestrzenie (bez ścian, właściwie na świeżym powietrzu, zadaszone jedynie by chronić przed ulewnymi tropikalnymi deszczami) pokoju wypoczynkowego, czegoś w rodzaju salonu i świetlicy w jednym i kuchni, z drugiej zaś położone w głębi zacienionego, porośniętego roślinami patio pokoje, niemal jak w jaskiniach. Pierwsze wrażenie, na które z pewnością wpłynęły ponure już wtedy nastroje i, choć nie byliśmy świadomi dramatyzmu sytuacji i nadchodzących wydarzeń, rosnący w trzewiach niepokój, nie było pozytywne. Poczucie klaustrofobii zaczęło jednak mijać, gdy nasza sytuacja rodzinno-zdrowotna się unormowała, a ja zaczęłam dokładniej przyglądać się otoczeniu i oswajać to miejsce przymusowego pobytu, stające się coraz bardziej azylem. Atmosferą przypominało hostel, przede wszystkim ze względu na wspólne “pomieszczenia”. Byliśmy jednak otoczeni opieką obsługi jak w zwykłym, dobrym hotelu, a dodatkowo obdarzani przez nią sympatycznymi (choć raczej oszczędnymi) usmiechami. Ulubionym miejscem był oczywiście ogród z basenem, do którego wchodziło się bezpośrednio ze wspomnianej otwartej kuchni. Nad nim, w oddali, wznosił się dumnie (i groźnie), o ile nie był akurat mniej lub bardziej zasnuty chmurami (a zwykle był) idealny niemal stożek wulkanu Arenal (Arenal Volcano). Codziennie serwowano nam tradycyjne śniadania (ja i Tata), składające się z gallo pinto, jajecznicy i dodatków w rodzaju pieczonego plantana, awokado, papaji, jadalnej miechunki (physalis) znanej tez jako wiśnia peruwiańska czy rodzynek brazylijski (i choć owoc ten można kupić nawet w polskich marketach tu jadłam go po raz pierwszy) oraz zupełnie nie znanego u nas owocu luk chan (luk jan) zaś Chłopcom naleśniki z czekoladą. Obiadokolacje i przekąski w ciagu dnia (zwłaszcza soki ze świeżych egzotycznych owoców lub pyszne musy z nich, z dodatkiem mleka lub bez) najpierw na wynos, potem już stacjonarnie, jadaliśmy w sąsiedniej Soda El Turnito, która stała się knajpą wyjazdu i z pewnością zapamiętamy ją na zawsze. Kostarykańska kuchnia jest prosta, lecz jak się okazało zaskakująco smaczna. Rządzi fasola, kurczaki i ryż. Co więcej mimo niewyobrażalnej porcji stresu na tej diecie czułam się doskonale, chociaż zajadałam się smażonymi w głębokim tłuszczu kukurydzianymi pierożkami empanadas czy tłustymi plackami z plantanów, może wiec coś jest na rzeczy z tą naszą białą mąką i nadmiarem glutenu. Tam pieczywa nie jedliśmy prawie wcale, nie licząc pizzy, na którą zdecydowaliśmy się któregoś wieczoru, raz że dla miłej odmiany, dwa że mieszkać u Włocha i nie zjeść prawdziwej pizzy to byłaby obraza dla gospodarza i szkoda dla nas, nawet jeśli osobiście za tą potrawą nie przepadam (kocham makaron!). Do kolacji zamawiałam pyszną mrożoną herbatę z hibiskusa z cynamonem, imbirem, cytryną i innymi przyprawami. Wspomniane Gallo Pinto, to najważniejsze i najbardziej tradycyjne danie, które Ticos jedzą na śniadanie, obiad i kolację, na codzień i od święta. Składa się z ryżu i fasoli, najczęściej czarnej. Odpowiednio przyprawione (jednym ze składników jest słynna salsa Lizano, sos stworzony na wzór sosu Worcestershire, produkt narodowy Kostaryki i obok kawy i kakao jeden z popularniejszych podarków wywożonych przez turystów) jest naprawdę niezłe! Podaje się to samo lub z dodatkami takimi jak jajko, kurczak lub wieprzowina a także surówki i owoce. Nazwę tłumaczy się jako “malowany” bądź “pstrokaty” kogut ze względu na wizualny efekt jaki powstaje na talerzu. Nie ukrywam że owo danie weszło do naszego regularnego rodzinnego menu, i być może wspominałam ze takie pamiątki z podróży, czyli “nowe smaki” lubię przywozić najbardziej. Staraliśmy się też jak najwiecej najeść na zapas bananów i ananasów, bo uwierzcie mi na słowo, w Kostaryce rosną najpyszniejsze na świecie, i nie ma szans żeby te które docierają do polskich sklepów wyglądały i smakowały choć w połowie jak tamtejsze. Z hotelowego basenu korzystał jedynie Elio, zodiakalny Wodnik, który w życiu nie przepuściłby takiej okazji, z przyjemnością jednak przesiadywałam z nim pośród otaczających go kostarykańskich zieleni i zarośli, gdzie do wiszących wielkimi kiściami kwiatów helikonii przylatywały kolibry. Częstymi gośćmi były też tukany, które całym stadem zbierały się kilka razy dziennie na wysokim, wznoszącym się nad hotelową restauracją drzewem (dlatego nazywaliśmy je “tukanowym drzewem”), głośno debatując, a my już z daleka rozpoznawaliśmy ich charakterystyczne grzechoczące wrzaski. I mnóstwo innych ptaków i owadów. Po paru ciężkich dobach, w czasie których odwiedzaliśmy jedynie znajdującą się szczęśliwie zaraz obok prywatną i bardzo drogą klinikę (rodowici Kostarykanie mają dostęp do darmowego i o bardzo wysokim standardzie jak na Amerykę Łacińską systemu opieki zdrowotnej, turysta z Europy zderza się jednak z okrutnym i bezdusznym, nastawionym na wysysanie z chorego pieniędzy, systemem w stylu północnoamerykańskim), przedłużyliśmy pobyt, musieliśmy jedynie (znów z powodu poczynionych rezerwacji) zmienić pokój. Z Cronosa na bardziej jeśli chodzi o nazwę adekwatnego dla rodziny Marynarza Poseidona. Okazał się mniejszy i mniej mi się podobał jego wystrój niż poprzedniego. Odwrotnie niż Chłopcom, którym tonacja kolorystyczna i dekoracje nawiązujące do surfingu odpowiadała bardziej. Nie mogliśmy pozwolić sobie na żadne wycieczki, nawet Coffee Tour, tak liczne w okolicy oferty oprowadzania (z degustacją!) po plantacjach kawy czy kakaowców, podglądanie leniwców po nocach i tym podobne atrakcje nie wchodziły w grę, woleliśmy nie sprawdzać czy wszyscy mają już wystarczajaco siły na trzy godziny łażenia w dusznym upale. Z przyjemnością jednak spędzaliśmy czas w naszym hoteliku, czytając, grając w Jengę i Wirusa, a przede wszystkim kontemplując cudowną przyrodę, ograniczając spacery do sklepu i “naszej” sody (czyli tradycyjnej małej lokalnej restauracji z domowym jedzeniem) na obiadokolację. Chłopcy czuli się tu bardzo swobodnie, atmosfera butikowego hotelu i to że cały czas mogli przebywać na zewnątrz, na świeżym powietrzu odciągnęło ich uwagę w najtrudniejszych chwilach wyjazdu. Zdarzały się tez bardzo zabawne momenty. Jak wtedy gdy Elio biegając po całej posesji w służących mu jako obuwie domowe klapkach, na parkingu wdepnął w małpią kupę i śmialiśmy się, że nikt mu w szkole nie uwierzy. Albo kiedy spostrzegłam że korzystająca ze wspólnej lodówki rodzina ze Szwajcarii zabiera się za naszego dorodnego ananasa, przekonana że to ich własność, a ja desperacko probowałam wyprowadzić ich z błędu, by odzyskać drogocenny i soczysty smakołyk. W połowie pobytu skorzystaliśmy ze starej lecz solidnej amerykańskiej pralki, bez której, podobnie jak to miało miejsce w Singapurze, nie byłoby zbyt komfortowo w tutejszym klimacie.
W okolicy znajdowało się kilka sklepów połączonych z pracownią artystyczną, gdzie można było nabyć lokalne wyroby z drewna. Wiedzieliśmy, że to koniec wycieczki, nasz aktualny plan, jak pisałam wyżej, zakładał bezpieczny powrót do San Jose i oczekiwanie w hotelu na samolot, i tu w La Fortuna zaopatrzymy się w pamiątki typu kawa i czekolada. Podczas jednego ze spaceru wpadła mi w oko także nieduża patera w kształcie liścia monstery, z drewna mangowego, zatem i ona poleciała z nami do Polski. Wreszcie ostatniego dnia pobytu pod najsłynniejszym kostarykańskim wulkanem, by mieć pewność ze czterogodzinna podróż autem do stolicy nie będzie już stanowić problemu, wybraliśmy się na dosłownie dwudziestominutową wycieczkę objazdową po okolicy. Ta niespodziewanie okazała się bardzo atrakcyjna, zobaczyliśmy bowiem urokliwy krajobraz wokół Jeziora Arenal, a w drodze powrotnej żerujące na poboczu ciekawskie stado oposów. Mijaliśmy ogromne, eleganckie i luksusowe resorty z gorącymi źródłami i basenami termalnymi w postaci efektownych fontann, stworzone dla upiornie bogatych Amerykanów, a także poupychanych jak sardynki lokalsów korzystających z leczniczych strumieni płynących tuż przy głównej drodze i dostępnych publicznie. Muszę przyznać ze woda w La Fortuna jest cudowna! Nigdy nie mieliśmy tak pięknej i gładkiej cery oraz delikatnych włosów. Zajechaliśmy na stację benzynową do centrum miasteczka, które okazało się nieco większe niż nam się wydawało i bardziej oblegane przez żądnych wątpliwej jakości atrakcji przyjezdnych, niż część w której mieszkaliśmy, co uświadomiło nam dodatkowy aspekt farta, dzięki któremu trafiliśmy w to mile i zaciszne miejsce, pomiędzy największe turystyczne mekki. Kusiło nas żeby dojechać (godzina w jedną stronę) do polecanej przez Thomasa, właściciela wypożyczalni samochodowej, kawiarni Café y Macadamia, z pięknym widokiem na jezioro i podłogą całą w łupinach z orzeszków od których wzięto nazwę lokalu, ale zdecydowaliśmy się nie ryzykować. No cóż, tak miało być. Wrócimy. Na pewno tu wrócimy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz