środa, 5 lutego 2020

Mongibello

Nawet jeśli jej nie widać nieustannie czuć jej obecność. Przez cały czas podróżujemy jakby w jej cieniu. Niespokojna i niepokojąca. Pobudzająca wyobraźnię, intrygująca, fascynująca, dostojna. I piękna*.
Wspaniały widok na nią mamy już z samolotu. Towarzyszy nam podczas podróży śladami Ojca Chrzestnego. Majaczy niewyraźnie w oddali gdy wracamy późno z Doliny Świątyń. Chyba faktycznie lampka wina (antybiotyk się skończył poprzedniego dnia) uderzyła mi do głowy bo zastanawiam się jak to możliwe, że góra w kolorze czarnym jest tak dobrze widoczna po ciemku, ale natychmiast przypomina mi się prognoza pogody w tamtym rejonie: -13 w dzień i opady śniegu, a właściwie burza śnieżna. Pobielona tym śniegiem wygląda w nocnych ciemnościach jak wielka trójkątna chmura. Ale nie mam wątpliwości, że to JĄ widzę, na czubku migocze coś w kolorze tutejszych pomarańczy. Taki widok zapamiętałam z mojego pierwszego rejsu z Tatą, to było parę lat po ostatnim wybuchu, przepływaliśmy cieśniną Messina: ciemny trójkąt z żarzącym się pomarańczowo wierzchołkiem. W dzień wyglada niewinnie, pyka sobie dymem, jakby ktoś dawał indiańskie sygnały z ukrytego za szczytem ogniska. Jest niesamowita. Ale nie mogłabym mieszkać w jej pobliżu. Wzbudza we mnie większy niepokój niż turkusowe jęzory norweskich lodowców.
Nie spodziewałam się, że na nią wejdziemy. Myślałam, że na czynne wulkany się nie włazi, no chyba że naukowcy albo inne świry, ale nie zwykły turysta. Tym bardziej z dziećmi. Nawet jak przeczytałam o tej możliwości w przewodniku Pascala (tak, nadal korzystam z takich retro przyborów jak książkowy przewodnik...). Dla mnie to i tak nieźle zobaczyć jak dymi, kontemplować jej majestat, tym bardziej imponujący, że to jedyna tak wysoka góra w okolicy. Ale Tata zgłębił temat natychmiast po przyjeździe na wyspę i ogarnął co i jak: kolejka wagonikowa, dalej na szczyt jeepem i z przewodnikiem ale juz bez 5-latków, więc w grę wchodzi tylko opcja z kolejką. Z prognozy wynika, że to ostatni dzień sensownej pogody (3 na plusie, od jutra -13!) ale na miejscu okazuje się że już wieje tak, że głowę urywa, a puste wagoniki kołyszą się na wszystkie strony. 
Ale zanim dotrzemy na zbocze zabudowane knajpami i sklepikami z sycylijskimi pamiątkami obserwujemy jak krajobraz zmienia się z wiosennego na późnojesienny a kamienie z których zbudowane są najstarsze domy mają coraz ciemniejszy odcień. Im wyżej tym więcej czerni i pustki, przetykanej kępkami bardzo suchej trawy. Odwrotnie niż to się dzieje zwykle wiatr nie poprawia widoczności, podnosi wulkaniczny kurz i sprawia, że wszystko w dole wyglada jak za mgłą. Ale nie rozległe widoki przecież przyjechaliśmy podziwiać. Kolejka górska w takich warunkach nie funkcjonuje, na szczęście jeepy jeżdżą zamiast niej również na niższej trasie. Są wspaniałe! Gdybym miała pieniądze kupiłabym sobie takiego 4x4 cudownego potwora i przerobiła na kamper! Żadne albańskie drogi nie byłyby mu straszne... I te panoramiczne okna, idealne!
Przed wycieczką udaliśmy się by coś przekąsić w jednej z restauracji: La TerrazzaDell'Etna. Dobrze wybraliśmy i ze względu na jedzenie i klimat jak w górskim schronisku. Na dodatkowy plus miła obsługa w postaci panów w trekkingowych ciuchach.
Pomimo braku pięknych widoków “z góry” przejażdżka zapiera dech w piersiach. Aby było jeszcze bardziej emocjonująco kierowca trzyma kierownicę jedną ręką i gada z pasażerem lub przez telefon. Cóż niewątpliwie przemierzając codziennie kilka razy w tę i z powrotem zna stromą i średnio stabilną jeśli chodzi o podłoże trasę na pamięć i spokojnie mógłby jechać z zamkniętymi oczami. Zresztą w porównaniu do dróg w Himalajach czy Peru to rodzinny spacerek na pseudogokardach w Parku Zdrojowym w Rabce. Gdyby nie świadomość że gdzieś tam, kilkaset metrów wyżej bulgocze sobie gorąca lawa...

Na końcowej stacji kolejki nie zabawiamy długo, jest zbyt wietrznie i zbyt późno na piesze wyprawy, ale warto je wziąć pod uwagę przy bardziej sprzyjającej pogodzie, niektóre trasy są odpowiednie również dla rodzin z dziećmi. Ostatni jeep/wagonik kolejki aktualnie zjeżdża o 16:00, jest to zapewne uzależnione od pory, w której zachodzi słońce. Podobno na miejscu można wypożyczyć ciepłą kurtkę a nawet buty trekkingowe, ale my nie mieliśmy potrzeby tego sprawdzać.
Po powrocie na wysokość parkingu kupujemy pamiątki zrobione z lawy (zlepionej żywicą). Chcemy jeszcze zajrzeć do dawnego krateru położonego jakieś pół kilometra dalej (Crateri Silvestri), ale wiatr wzmaga się tak bardzo, że jest to niemal niemożliwe, a dla Elio wręcz niebezpieczne (sama mam problem z utrzymaniem się przy tak silnych porywach).
Wracając do domu zatrzymujemy się na kolację gdzieś przy trasie, w Ristorante Pizzeria Sicilia Nostra. Jedzenie ok, kilka przystawek mnie urzekło (np. smażone liście szałwi w cieniutkim cieście) ale przede wszystkim (głównie z powodu niemożliwości picia napojów alkoholowych) odkrywam chinotto, napój w kolorze coca-coli na bazie gorzkiej pomarańczy. Smakuje trochę jak syrop na kaszel z dawnej apteki i nie od razu przypada mi do gustu, lecz każdy kolejny łyk sprawia, że pod koniec pobytu mogłabym pić go litrami. Jeśli znacie czeską kofolę, to jest jej sycylijski odpowiednik.

*jeśli chodzi o etymologię nazwy jaką dawniej określano Etnę, odsyłam do wikipedii.


































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...