Przeczytałam gdzieś, że Livigno nazywane bywa “Małym Tybetem Włoch”, a to z powodu zimnego i suchego klimatu. Zauważyliśmy już w czasie pierwszego wyjazdu na narty, że panuje tam specyficzny mikroklimat, a pogoda zwykle różni się od tej za górą Munt La Schera czy nieco wyżej, gdzie mieści się nasz hotel. Wiadomo góry. Zdarzało się, że wsiadaliśmy do auta na parkingu pośród mgły lub w padającym gęsto śniegu, a na dole w dolinie pięknie grzało słońce. Albo pakujemy się w dniu wyjazdu, na termometrze - 10, godzinę dalej w stronę Szwajcarii 13 na plusie. Wiadomo też, że mroźne suche powietrze mniej daje się we znaki niż nieco cieplejsze ale wilgotne. Dlatego nie mieliśmy problemu z siedzeniem kilka godzin na zaśnieżonym stoku z zamarzniętymi soplami pod nosem, nawet bez ciepłej herbaty, chociaż w domu, zimą wychodzimy na półtorej godziny z kubkami termicznymi i wracamy zmarznięci przy plus 2. Oczywiście pod jednym warunkiem: słońce. Tego nam w zeszłym roku nie brakowało, przełom lutego i marca, pogoda - marzenie. Do około 16:30 bo o tej porze słońce chowało się za górą i na zbocze zstępował okropny niczym Buka i niemniej mrożący krew w żyłach chłód, a my wracaliśmy do hotelu by w oczekiwaniu na kolacje (ach, cóż pysznego dziś znów zjemy?) rozgrywać kolejne partyjki planszówek. W tym sezonie pojawiliśmy się w Livigno jakby nie było prawie miesiąc wcześniej. Wprawdzie dzień nie jest już tak krótki by zmierzch skrył słońce zanim zrobiła to góra. Pogoda jednak okazała się być bardziej kapryśna, a temperatura sporo niższa niż poprzednim razem. Pierwszego dnia słońce w ogóle nie wyjrzało zza chmur. Uciekliśmy z nartami pod pachą już po dwóch godzinach. Na szczęście w kolejne dni było lepiej. Z “oślej łączki” na Amerikan przenieśliśmy się na San Rocco, gdzie ja awansowałam na bardziej stromą łąkę, nauczyłam się zsiadać z wyciągu krzesełkowego i nie puszczać za wcześnie orczyka, Mateo porzucił narty dla mini boba (zwanego tu również wśród osób pełnoletnich porno bobem) i szalał na szalonym torze saneczkowym (ja spróbowałam, ale to nie jest sport dla starych mamusiek), Elio natomiast wypróbowawszy swoje pierwsze wypożyczone narty, wskoczył na górkę śnieżnym rowerem, jak na maniakalnego rowerzystę (którym jest po Tacie) przystało.
Kiedy rok temu szukaliśmy noclegu, zależało nam jak zawsze na miejscu spokojnym i kameralnym, choć rzecz jasna pieniądze też grają rolę. W samym Livigno ceny są dużo wyższe ale z hotelu czy pensjonatu wychodzi się pod sam wyciąg. Zastanawialiśmy się, czy nie lepiej byłoby nam na miejscu ale chyba lubimy tą naszą dwudziestoparominutową trasę przez piękne Alpy. Czujemy je każdą komórka naszego ciała.
Hotel Li Arnoga znajduje się mniej więcej w połowie drogi miedzy Livigno a Bormio i w sumie przypadek zdecydował o tym które z tych dwóch miast wybraliśmy. Nie wiedzieliśmy jak bardzo się różnią i rozważaliśmy czy tym razem sprawdzić jak wygląda druga część naszej okolicy. Przekonaliśmy się o tym dopiero w czasie drogi powrotnej. Okazało się, że wjazd do tunelu blokuje policyjny jeep - źle sprawdziliśmy godziny otwarcia i musieliśmy nadrobić cały ten spory kawałek. Wściekli na początku, znaleźliśmy dobre strony w krajoznawczej wycieczce. Wyszło na to, że Bormio ma zupełnie inny charakter i choć zapewne wiele uroku, jest sporo większe (Livigno to w zasadzie wioska) a trasy narciarskie giną gdzieś pomiędzy budynkami i drzewami. A co najgorsze prawie w ogóle nie było śniegu na ulicach. Livigno w tym kontekście sprawia wrażenie jednego wielkiego zimowego fun parku. Po drodze mijaliśmy jeszcze kilka interesujących włoskich ośrodków narciarskich, ale jak to skwitował Mateo: “wszędzie dobrze ale w Livigno najlepiej”.
Dlaczego Włochy a nie na przykład Austria? Bo lubimy ładne wnętrza i kochamy makaron. Bo uwielbiamy to ich “boungiorno” i cappucino. I mamy cudowne wspomnienia z Toskanii. A teraz również z Lombardii.
Tylko szkoda, że to taki kawał drogi.. Jak nie tunel to upiorne korki w Austrii. Nasi mali podróżnicy dzielnie znoszą podróż (nadal nie zamontowaliśmy uchwytów na tablety z bajkami na siedzeniach) ale nie dali byśmy rady zrobić tej trasy na raz. Tym razem nocowaliśmy w Wiedniu w przyjemnym hotelu rodzinno-studenckim Jufa, który okazał się być austriacką sieciowką. Z powodu wystroju pokój kojarzył mi się trochę z japońskimi hotelami kapsułowymi, ale jest wygodny i czyściutki. Nie braliśmy śniadania bo zależało nam na czasie, ale jak się wybierzemy na jakiś wiosenny weekend pozwiedzać Wiedeń to spróbujemy i damy znać. Z Polski zabraliśmy owsianki-zalewajki w kubełkach a z powrotem postanowiliśmy kupić po drodze pieczywo i kawę w jakiejś kawiarni. Wypatrzyliśmy z Mateo jedną taką na rogu zaraz przy hotelu, z klamką w kształcie wielkiego precla, które moje starsze dziecię uwielbia, ale w niedzielę była zamknięta. Chwała internetowi, dzięki któremu trafiliśmy do Felzl Bäckerei Cafe, przy okazji podziwiając przez szybę wypasione centrum austriackiej stolicy. Omatkoboska jakie ich “szwedzkie bułeczki” są obłędne! Na przyszły raz wypatrzyłam już sobie tartę jagodową...
Gorzej poszło dzień wcześniej z obiadem, gps pokazywał interesujące knajpy poza autostradą, a my wracaliśmy pędem by naszego harcerza-saneczkarza wyszykować na zimowisko… Ku mej rozpaczy skończyliśmy w sieciówce na M, podobno z nieziemskim widokiem. Biorąc pod uwagę, że znajdowaliśmy się na przełęczy Brenner zapewne tak jest, jednak mgła i zmrok uniemożliwiły kontemplowanie go na własne oczy, był to jednak bez wątpienia największy McDonald’s jaki kiedykolwiek widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz