Są hotele czy pensjonaty w których po prostu się nocuje. Zatrzymujesz się by odpocząć podczas długiej drogi lub padasz wieczorem na łóżko po całym dniu intensywnego zwiedzania. Są też miejsca w których człowiek od pierwszej chwili czuje się jak w domu. Miejsca te zostają w nas i wracają z podróży, a potem sprawiają, że wrócić się chce do nich nawet kosztem nowego niesamowitego, pięknego zakątka, których tyle jeszcze na świecie jest do zobaczenia…
Właśnie wybieramy się do jednego z takich miejsc… Zeszłoroczna wyprawa, o której z tej okazji chce napisać jest dla mnie szczególnie ważna, ponieważ dokonałam - jak mi się wcześniej wydawało - niemożliwego. Taaak.. dla przeciętnego człowieka to nic nadzwyczajnego: pare instrukcji, kilka prób i jadę, ćwiczę, a trening uczyni mistrza.. Ale dla mnie… Ja i narty?? Wizja dwóch formowanych desek jadących każda w osobną stronę, do każdej przypięta moja osobna noga, rozrywają mnie na pół i staję się mokrą plamą ciągnącą w dół zbocza… Wierzcie mi, to co dla zwykłego człowieka jest niepozorną “oślą łączką” dla mnie było niczym Czarna Mamba.
Za nim o tym jak poczułam przesuwający się pod nartami śnieg i kto nas (mnie i Mateo) jeździć nauczył: Hotel Li Arnoga.
Aby dotrzeć do niego najkrótszą drogą trzeba po kilkunastu godzinach długiej jazdy czesko-niemieckimi autostradami i szwajcarskimi zakrętasami przebyć niepozorny (3,60x2,50) ponad trzy kilometrowy graniczny tunel. Munt La Schera. Tunel jest problematyczny nie ze względu na swoje niewielkie rozmiary (ponoć miał służyć do transportu materiałów do budowy tamy na rzece Spöl) lecz, że się tak wyrażę dostępność. Przez kilka godzin porannych otwarty jest wyłącznie od strony włoskiego miasta Livigno, od południa do wieczora dla aut jadących ze Szwajcarii, w nocy na przemian.. Warto sprawdzać przed podróżą na bierząco bo godziny mogą ulec zmianie. W zależności od natężenia ruchu, może się też zdarzyć (tak jak kiedy wracaliśmy), że w ciągu dnia również działa wahadłowo, ale raczej nie liczyłabym na szczęście a tym bardziej na łaskę policji włoskiej o szwajcarskich służbistach już nie wspominając. Druga sprawa to cena, tunel jest drogi. W nocy i w weekendy jeszcze droższy. Jednak, ponieważ większość dróg jest zimą zamknięta, alternatywą jest o dwie i pół godzinny dłuższa trasa od drugiej strony…
Jak już uda się trafić we właściwą porę i znajdzie po włoskiej stronie (Lombardia), w malowniczej dolinie o tej samej nazwie co narciarskie miasteczko, które nas przywiodło, cóż… dla mnie - pierwszy wyjazd na narty i zimą w góry wyższe niż Tatry kiedykolwiek - jest to wjazd do innego, bajkowego świata. Po pierwsze, niczym w Narnii, NIESAMOWITE ilości śniegu! Wszystko, po prostu WSZYSTKO wraz ze szczytami otaczających Livigno trzytysięczników pokryte jest puszystą, perfekcyjnie białą kołderką, nawet jeśli za tunelem (przełom lutego i marca) zaczyna się wiosna i poza trasami narciarskimi śniegu już nie ma. Po drugie: położenie i architektura miasteczka. Domki w połowie z drewna w połowie murowane, w odcieniach wszystkich włoskich deserów od panna cotta po karmel (moje ulubione to oczywiście te najstarsze, z wysuszonego i ściemniałego od słońca i mrozu drewna) przycupnięte nie na zboczu, jak zazwyczaj w przypadku górskich wioseczek lecz na całej długości pod nim. Wynika to ze specyficznego ukształtowania tej długiej na 14 km doliny - prawie płaskiej oraz faktu, że niemal całe zbocza pokryte są rozmaitymi jeśli chodzi o stopień trudności i rodzaj wyciągu, za to bez wyjątku doskonale przygotowanymi trasami narciarskimi. A to ostatnie wynika z po trzecie: tylu maszyn, dziwacznych pojazdów i droidów nie ma chyba nawet w Gwiezdnych Wojnach! ;) Dodajcie do tego nastrojowe oświetlenie i zmierzch (ten moment kiedy wszystko łącznie ze śniegiem wydaje się być we wszelkich odcieniach niebieskiego) i oto jesteśmy w magicznej krainie, do której dostaliśmy się nie przez tunel tylko prosto ze starej zabytkowej szafy. Jedyna droga prowadzi dalej za centralną częścią Livigno (1816 m n.p.m) do Trepalle najwyżej położonej zamieszkałej na stałe dzielnicy w Europie (1900 - 2250 m n.p.m) i jeszcze kawałeczek za posterunek policji celnej (Livigno leży w strefie wolnocłowej) aż do bardzo ostrego zakrętu, przy którym od ponad stu lat stoi “nasz” hotel.
Gdyby nie rok budowy nie zwróciłabym na niego uwagi. Świeżo po lekturze biografii Anne Marie Schwarzenbach (napisanej zresztą przez Włoszkę), która w sąsiedniej Engadinie na nartach wypoczywała w St. Moritz, uświadomiłam sobie, że oto w tych murach mieszka duch tamtych lat, a nam będzie dane go poczuć. Na miejscu okazało się, że hotel jest uroczy i przytulny a jedzenie bardzo dobre. Żeby było bardziej bajkowo ubrania trzymaliśmy w wielkiej drewnianej, starej, skrzypiącej szafie.. Opcja HB sprawiła, że wróciłam z trzema kilogramami gratis (dwa dania + deser na włoską, czyli w okolicach 21:00, kolację).
Jeśli chodzi o narty Tata uznał, że dla niego to zbyt oczywista i naturalna rzecz, więc nie bardzo wie od czego zacząć naukę. Na początek umówił nas zatem z “mówiącym po polsku” instruktorem. GIGI okazał się przesympatycznym starszym panem, opalonym jak większość obsługi na ciemny brąz i zwracającym się do mnie w kilku w kółko tych samych zdaniach raz po polsku raz po rosyjsku, a poważniejsze kwestie i tak wyjaśniał po angielsku. “Duża pizza” “Mamma, no kijki! i powtarzane co chwila “Ole!” okazały się na tyle skuteczne, że po kilku dniach żmudnego wjeżdżania ruchomym chodnikiem na niemal poziomy stok zaczęłam robić porządne zakręty, już bez zawiści patrząc na śmigające z wyższego zjazdu pięciolatki-torpedy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz