Dawno dawno temu, po powrocie z naszej podróży przedślubnej, w czasie której smagani górskim wiatrem o temperaturze 45 stopni Celsjusza uciekaliśmy przed kroczącym po naszych śladach ogniem przez płonącą Grecję (dosłownie: jednego dnia zwiedzaliśmy dajmy na to Olimpię a następnego oglądaliśmy ja w tv ogarniętą pożarem), podjęliśmy postanowienie, że jeśli urlop wypada nam w sezonie letnim to jedziemy na północ, na południe zaś tylko poza najgorętszymi miesiącami. Nie lubimy upałów. Takie z nas zimne kluchy.
Jak zatem się stało, że kolejny raz spędzamy upalny sierpień na półwyspie Bałkańskim? Napewno termin wypoczynku mocno ogranicza nam od paru lat szkoła Mateo. On sam też zaczyna się buntować i mocno marudzi, jeśli przynajmniej przez pół dnia nie moczy tyłka w wodzie, a do tego niestety potrzebne są wysokie temperatury i słońce. Jednak tak naprawdę zaczęło się od wyjazdu do Słowenii i sentymentów Taty.
To były nasze pierwsze wakacje we czwórkę. Elio miał niespełna cztery miesiące. Idealny wiek do podróżowania z dzieckiem. Chcieliśmy jechać gdzieś w miarę blisko, autem, nie samolotem, interesująco (Czechy to żadna zagranica) i najlepiej z morzem i górami. Ktoś nam polecił Słowenię. Było cudownie, a Tacie przypomniało się jak to w dzieciństwie jeździł z rodzicami na kempingi do Jugosławii... Zaproponował, żebyśmy wrócili latem, dalej, do Chorwacji. Zgodziłam się złamać urlopowa zasadę. Wydało mi się niezwykle pociągające i romantyczne takie spokojne, powolne przemieszczanie się asfaltowymi drogami przed siebie, w nieokreśloną dal z przyczepą ciągnącą się za samochodem.. Taki był mój warunek. Że z przyczepa. No i się zaczęło..
Przedyskutowaliśmy wszystkie możliwe opcje: kupna przyczepy starej/nowej, wypożyczenia jej, kupna/wypożyczenia kampera, kupna przyczepy w Polsce, jechania po nia aż pod granicę holenderską, wypożyczenia w Niemczech, niejechania wcale, kupna namiotu itp. Po przeanalizowaniu absurdalnych umów pełnych klauzul niedozwolonych i cen wypożyczenia kampera zrezygnowaliśmy z tej opcji, choć już już robiliśmy rezerwacje. Stanęło na holenderskiej przyczepie. Ale po tym wszystkim zaczęliśmy się zastanawiać czy to rzeczywiście dla nas? Skończyło się w zabukingowanym mobilaku na kempingu na wybrzeżu Velebit, w okolicach Parku Narodowego Paklenica. Nie od razu zdobył nasze serca, przyzwoity kemping jak kemping. Dopiero kiedy po zmianie planów wróciliśmy po tygodniu z półwyspu Orebič i Splitu uświadomiliśmy sobie jak dobrze się tu czujemy...
Nie potrafię powiedzieć co sprawia, że wydaje nam się wyjątkowy i mamy ochotę tu wracać. Może plaża, z chłodniejszą niż na innych wodą (spływającą z gór)? Wyglada inaczej niż pozostałe plaże: częściowo wybetonowana, częściowo kamienista, zacieniona sosnami i piniami, z jednej strony ograniczona wyspa Pag sprawia nieco surrealistyczne wrażenie. Może swojska atmosfera, dużo to miejsc wykupionych na stałe i odwiedzanych przez tych samych ludzi od kilku, kilkunastu a nawet kilkudziesięciu lat? Może sympatyczna knajpa z pizzą z ogromnego pieca, w której Mateo lubi zajadać smażone kalmary? Miła i pomocna obsługa, ludzie, przyjazny klimat? Zapach drzew piniowych?
Tak czy inaczej jesteśmy tu czwarty raz, przyjechaliśmy zakurzeni albańskim pyłem i zmęczeni zwiedzaniem i, chwała losowi, nic się nie tu nie zmieniło.
Od tygodnia mamy prawdziwe wakacyjne wakacje. Kapiemy się w morzu, jemy arbuzy, bujamy w hamaku, podglądamy jeżowce i układamy budowle z kamyków na plaży. W niedzielę kemping opustoszał a my przenieśliśmy nad samiutkie morze. Poza bajecznym widokiem mamy pare metrów do wody.
Oczywiście nie dalibyśmy rady usiedzieć w miejscu...
W sobotę przejechaliśmy się kawałek w góry. Widoki na wybrzeże psuja trochę industrialne zabudowania, ale sama trasa bardzo malownicza. Wjeżdża się do innego świata, krajobraz nagle zupełnie się zmienia. W głowie już rozbrzmiewa Ennio Moricone. Niespodziewanie trafiamy na Dziki Zachód. W tym miejscu Harald Reinl w latach 60- tych nakręcił film o Winnetou. Są też smutne akcenty. Pośród fantazyjnych formacji skalnych nagrobki Chorwatów, którzy zginęli tam w czasie bezsensownej, jak każda, wojny w latach 90-tych.
Poniedziałek - Zadar. Jakoś nam wcześniej był nie po drodze. A szkoda, bo miasto całkiem przyjemne, a organy morskie.. czegoś takiego wcześniej nie widziałam, a przede wszystkim nie słyszałam! Mimo, że po sezonie, wciąż tłumnie. Zjadamy kolację w restauracji położonej w skrytym wśród murów, drzew i zmroku ogrodzie, niedaleko kościoła św. Donata. Jest późno, więc tym razem nie zwiedzamy ani tego imponującego zabytku ani wypasionego sarkofagu św. Szymona. Wiemy jednak że trzeba do Zadaru wrócić. Mam nadzieję, że następnym razem uda nam się posłuchać muzyki morza w spokoju i samotności...
W nocy szalała Bora. Wszyscy chodzą niewyspani. Nasi warszawscy sąsiedzi z identycznego namiotu z identycznym stolikiem, z których dziećmi Mateo i Elio się zaprzyjaźnili, dziś się zwinęli. Trochę nam smutno. Dobrze że w weekend pogoda się psuje bo nie chce się wracać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz