piątek, 7 lutego 2020

W Dolinie Światyń

To była nasza najdłuższa wycieczka w czasie tego pobytu na Sycylii, lecz ani my, ani Chłopcy nie żałujemy żadnej minuty spędzonej w samochodzie. Naprawdę było warto.
Zanim trafiłam na wspomnianą w pierwszym z tego wątku wpisie książkę greckiego pisarza nie miałam pojęcia ani o obecności Greków na wyspie ani pozostawionych przez nich, do dziś świetnie zachowanych miejscach kultu. Dopiero teraz wiedząc jak kształtowała się tożsamość narodowa Sycylijczyków, jakie są jej korzenie, jak burzliwa była historia wyspy i jak liczne na nią wpływy zewnętrzne rozumiem, skąd ten doskonale wyczuwalny i przyciągający “genius loci” i jej niechęć do przynależności do reszty kraju, pragnienie zachowanie odrębności, co do której istnienia wątpliwości, przynajmniej w sensie mentalnym, nie ma. Tak czy inaczej, wiadomo było od początku, że niezależnie gdzie znajdziemy nocleg, do Agrigento, do leżącej u jego stóp Doliny Świątyń się wybierzemy. (Przy okazji ostatnie zdanie wyjaśnia dlaczego “Dolina” Świątyń, chociaż zbudowano je na wzniesieniach).
Jak na włóczykijów przystało pojechaliśmy do leżącego na południu, ale już nieco bardziej w zachodniej części wyspy miasta dłuższą drogą, prowadzącą blisko wybrzeża, później brzegiem morza, jadąc “w dół” obok Noto, w sumie 3,5 h. Można dotrzeć o godzinę szybciej, trasą, którą wracaliśmy, tą podczas której widać Etnę, jadąc “górą”. Obie drogi łączą się w  Gela i stąd już kawałek do Porto Empedocle, który oczywiście też w książce występował, a że lubię odwiedzać miejsca z książek to chciałam go zobaczyć. Zwłaszcza, że to portowe miasto, a ja porty, jak wiecie, także darzę sympatią.
Historia Porto Empedocle również sięga czasów antycznych, kiedy służył za port dla miasta Agrigento (po sycylijsku Girgenti) gdy zwało się jeszcze Akragas. Swoją aktualna nazwę otrzymał w 1863 r. na cześć mieszkajacego w Akragas wielkiego filozofa, poety i uzdrowiciela Empedoklesa (tego od teorii czterech żywiołów), którego obok zupełnie współczesnych bohaterów, też znajdziecie w wymienionej wyżej powieści. Port ma swój urok, ale obawiam się, że to moja subiektywna opinia, co potwierdzały by poprzedzające moje oburzenie słowa Taty: “Brzydko tu, co?” i nie obiecuję, że  Wam się spodoba. Za to jestem przekonana, że będziecie zachwyceni (poza doryckim ruinami, które widziane już z położonej poniżej drogi, prezentują się wspaniale) miejscem, które odkryłam przypadkiem, kiedy jeszcze w domu szukałam na Google Maps restauracji w okolicy, z odpowiednią ilością dobrych opinii, żeby potem nie marnować na to czasu i poza trattorią o której za chwilę, wyskoczyła mi fotografia przedstawiająca jasny, niemal kremowobiały klif wpadający do turkusowego morza, wycięty jakby na kształt schodów.  Scala dei Turchi. Schody Turków, zatem nie o ten obłędny kolor wody chodzi a tureckich piratów kryjących się onegdaj w tych przeurokliwych zatokach. Szaro-biało-popielata skała, która je otacza to margiel.







































Napawawszy się cudnymi widokami (punkt widokowy, znajduję się "rzut beretem" za Porto Empedocle, jak dostać się na Schody od strony plaż nie badaliśmy) ruszyliśmy już z powrotem w stronę głównego punktu wycieczki tego dnia, zahaczając tylko o lokaleską Pasticcerię, by zapełnić burczące brzuchy arancini, kanapkami, słodkimi wypiekami i włoską, niemal-wszędzie-dobrą kawą.


Parkingi znajdują się po obu stronach Parku Archeologicznego, przy każdym z dwóch wejść. Zaproponowano nam za 3 EUR podwózkę pod drugie wejście, żebyśmy nie musieli wracać na parking po przebyciu całej trasy zwiedzania. Może komuś taka opcja się przyda, jednak my po ponad trzech godzinach w aucie z perspektywą na trzy kolejne uznaliśmy że im dłuższy spacer tym lepiej nam zrobi, poza tym przechadzka Doliną Świątyń, w tę i z powrotem, w kółko i całymi godzinami to niezwykła przyjemność, a już zwłaszcza w lutym, kiedy kwitną już migdałowce. Oczywistą wadą zimowego wyjazdu jest krótki dzień, ale i to można przemienić w zaletę, jeśli zapragnie się podziwiać dostojne antyczne kolumny na tle zachodzącego słońca. Nie tracimy też niezapomnianych widoków po zmroku, gdyż obiekty są doskonale podświetlone. Wszystko to na tle morza z jednej strony i pięknego widoku na Agrigento (zarówno dzienne jak i nocne) z drugiej. Jedyną rzeczą, która może przeszkadzać jest kilka wałęsających się psów, które towarzyszą nam od parkingu. Czujemy się nieswojo (z wyjątkiem Taty, którego WSZYSTKIE bez wyjątku psy uwielbiają i z miejsca traktują jak przywódcę) ale zwierzęta zachowują się bardzo spokojnie i mądrze, a kiedy w ciemnościach kierujemy się do wyjścia, jakieś 15 minut przed zamknięciem, jeden z nich cały czas idzie za nami jakieś półtora metra, zatrzymując się kiedy my, tak jakby nas prowadził pilnując byśmy się po nocy nie zgubili i na pewno trafili do wyjścia.
Nie będę się rozwodzić na temat antycznych skarbów jakie można tu zobaczyć, gdyż kompetentne opisy znajdziecie w literaturze, przewodnikach czy na odpowiednich stronach internetowych, jeśli temat Was zainteresuje. Nadmienię tylko, że najstarszy obiekt pochodzi z VI w p.n.e. Elio nieco się smucił, że niektóre ze Świątyń “się zawaliły”, kiedyś zrozumie, że to wspaniałe, że aż do dziś zachowały się w takim stanie. Na wszystkich nas zrobiły wrażenie.
Za Tempio della Concordia (Świątynią Zgody) znajomo wyglądający posąg. Tak, to rzeczywiście dzieło naszego wybitnego rodaka, zmarłego w 2014 r. Igora Mitoraja. "Ikar Upadły" (Ikaro Caduto) jest jedynym który pozostał z 17 brązowych kolosów, jakie można było spotkać pomiędzy ruinami starożytnych budowli, wykonanych przez artystę przed śmiercią.
Postać Ikara jest dla miasta szczególnie symboliczna, ponieważ według legendy towarzyszącej jego budowie pomiędzy rzekami Akragas i Hypsas po przybyciu Greków w 581 r. p.n.e., pierwszym osadnikiem był jego ojciec, mityczny Dedal. Samo Agrigento to w takim samym stopniu gratka dla amatorów antycznego dziedzictwa, my odwiedzamy tam tylko całkiem współczesną restaurację, z opisu której wynika, że jest wymieniona w przewodniku Michelin. Wahamy się, czy będziemy tam mile widziani z dziećmi, zwłaszcza, że nie wychowujemy ich według standardów francuskiego rodzicielstwa, więc przy stole nie zawsze zachowują się jak te z francuskich rodzin. Na szczęście obyło się bez skandalu, jedzenie choć drogie było pyszne, a tamtejsza parmiggiana (to jakby lasagne z bakłażanem) będzie mi się śniła po nocach…






































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...