sobota, 2 marca 2024

Żegnaj porcie Singapur

Ostatni dzień, ostatnie śniadanie, ostatni spacer, ostatni kolacja w Singapurze. Budzimy się z mieszanymi uczuciami: z jednej strony jest nam smutno, bardzo smutno i już wiemy, że będziemy tęsknić, wspominać bardziej niż wcześniejsze wyjazdy, częściej myśleć o powrocie tu, niż w innych miejscach które polubiliśmy i oswoiliśmy. Z drugiej, przed nami jeszcze jeden ekscytujący i pełen miłych, egzotycznych i karmiących zmysły doświadczeń.

Na śniadanie: cóż mogłabym zamówić jeśli nie moją ulubioną singapurską laksę, skoro to ostatnia okazja w najbliższym czasie by jej znów skosztować? Jest dość pikantna jak na moje standardy (Chłopaki, szczególnie Mateo mają zdecydowanie zawyżony w stosunku do mnie poziom tolerancji jeśli chodzi o skalę Scoville’a) ale pozostałe aromaty idealnie  mi się komponują na języku i podniebieniu. Mateo i Elio postanawiają natomiast najeść się na zapas chlebka prata, chociaż pratę akurat całkiem przyzwoitą serwują w jednej z ulubionych knajpek Mateo w Krakowie - Molám Thai Canteen & Bar. Właśnie doczytałam, że pomyliłam pratę z roti i że są to dwa zupełnie różne rodzaje pieczywa. Ponoć nazwa chlebków “roti”, które serwują w tajskiej knajpce na Rajskiej obok też naszej ulubionej biblioteki, pochodzi z Indii i oznacza ogólnie chleb lub płaski chleb, zaś prata to “płaski” lub “cieńki” w języku malajskim. Różnią się i składem i sposobem przygotowania, jeśli wierzyć informacjom z internetu. Nie będę ich weryfikować, dla nas smakują niemal identycznie i w obu wersjach pysznie. Kojarzą mi się z bardzo z cienkim (prawdziwym!) ciastem francuskim, i to tam intuicja podpowiada mi poszukiwać źródeł tej potrawy, bo mam przeczucie, że tak jak i angielsko brzmiące tosty z jajkami na miękko na tradycyjne singapurskie śniadanie, są to pozostałości czasów i wpływów kolonialnych, ale jak jest naprawdę, nie wnikałam.

Po powrocie ze śniadania dokonujemy pewnego odkrycia: na dachu naszego apartamentowca znajduje się ogród. Właściwie nie powinniśmy się czuć zaskoczeni, ale może i dobrze że dopiero teraz postanowiliśmy sprawdzić jak tu wygląda, bo jest ryzyko, że zdecydowałabym tu spędzić cały miniony tydzień. Widok na okoliczne drapacze chmur jest ciekawy, postanawiamy tu przyjść  jeszcze raz na nocne fotki, tuż przed oddaniem kluczy od pokoju.

Zaczynamy wstępnie opróżniać szafę i wypełniać walizki, w między czasie wskakujemy w kąpielówki, a potem do basenu. Kończymy się pakować, zostawiając tylko ubrania na przebranie się przed lotem i po raz ostatni ruszamy w miasto. Już nie kolejką, bo Mateo pobiegł wcześnie rano na stację by zwrócić nasze karty (inaczej nie odzyskalibyśmy kaucji). Zresztą nie ma potrzeby bo podobnie jak Syrakuzy na Sycylii, na koniec zostawiłam to co mamy pod samym nosem, a mieszkaliśmy bliziutko pięknego parku, o tej samej nazwie, co jedna z najbliższych stacji metra. Tuż obok niego znajduje się kilka muzeów, do których też bym chętnie jeszcze wstąpiła, ale mamy tylko kilka godzin, które postanawiamy spędzić pośród kojącej zieleni i sekretnych monumentów Fort Canning Park.

Idziemy tak, by przejść obok hinduskiej świątyni Sri Thendayuthapani. Jest zamknięta bo trwa popołudniowa przerwa, ale wystarczy że możemy przyjrzeć się elementom jej fascynującej elewacji i licznym, kontrastowo kolorowym postaciom bogów i bożków które obsiadły stromy dach.

Fort Canning Park widać już z daleka, wyłania się pośród otaczających go zabudowań niczym zielona wyspa. Znajduje się częściowo w remoncie. Wjeżdżamy na wierzchołek ruchomymi schodami. Zamiast reklam na otaczającym teren budowy ogrodzeniu wisi zielony baner z propozycją, by Singapur stał się wspólnym ogrodem. Jakby już nim nie był. Jak czytam w moim oldschoolowym książkowym przewodniku Pascala, teren na którym rozciąga się park, znany był tu dawniej jako “zakazane wzgórze”, gdyż wierzono, że w jeszcze bardziej odległych czasach stały tu pałace malajskich królów i obawiano się je sprofanować. Wykopaliska archeologiczne to potwierdzają. Po przybyciu sir Thomasa Stamforda Rafflesa bez skrupułów zamieniono wzgórze na fort. Na pozostałości dawnych budynków wojskowych, zbrojowni, szpitala czy cmentarz można się natknąć błądząc po zielonych alejkach. Dziś odbywają się tu koncerty i imprezy artystyczne. Moim zdaniem najbardziej interesującymi elementami parku są ogrody odrestaurowane w stylu starych ogrodów Azji Południowo-Wschodniej, które kiedyś były integralną częścią pałaców. Inspiracją tych urokliwych miejsc odtworzonych zgodnie z XIV wiecznym stylem jawajskim były między innymi zapisy historyczne Johna Crawfurda, brytyjskiego uczonego i dyplomaty, który zarządzał Singapurem, w owym czasie niewielką lecz szybko rosnącą osadą, zastąpiwszy sir Stamforda Rafflesa. Ogrodów jest dziewięć, w tym Pierwszy Ogród Botaniczny (First Botanic Garden). Pancur Larangan, służyło kiedyś jako łaźnia. Korzystały z niej szlachetnie urodzone damy dworu Singapuru. W ogrodzie tym znajduje się płyta ścienna zaprojektowana przez pana Eng Siak Loy’a i wykonana ręcznie z naturalnej skały wulkanicznej, przedstawiająca życie w Fort Canning Park od 1300 r do XIX w. oraz wpływ wody na społeczeństwo i jego kulturę w różnych epokach. Sang Nila Utama Garden nazwany został na cześć pierwszego króla Singapuru. Pośród fragmentów "oddzielających" bram i wspaniałych roślinnych ornamentów panuje szczególna atmosfera, kojąca, medytacyjna. Tablice informacyjne proszą o zachowanie ciszy. Staraliśmy się okazać szacunek temu miejscu, jednak nie mogłam się opanować by nie obfotografować każdego kawałka tego choć stworzonego współcześnie, cudownie oddającego ducha dawnej cywilizacji miejsca. Kiedy po zrzuceniu zdjęć na komputer, już po powrocie do kraju okazało się, że znaczna część naszych fotografii z tamtego dnia, na skutek jakiegoś błędu lub nieuwagi przepadła, pierwsza myśl jaka pojawiła się w mojej głowie, być może irracjonalna, wiązała się ze słowem “zakazane”. Może nie od razu profanacja, ale nieco nachalne naruszenie? Może jest jakaś energia, która “pilnuje” by pewne rzeczy zostały zachowane w duszy, nie w materii. To było niewątpliwie jedno z najbardziej tajemniczych miejsc w Singapurze. Odwiedzamy także Fort Canning Tree Tunnel, zarośnięte roślinami przejście podziemne, przez które ciężko się przedrzeć nie ze względu na zieleń, lecz z powodu niebywale długiej kolejki chętnych do zrobienia sobie tu selfie. W parku wytyczono trasę obok 25 najpiękniejszych drzew, odpowiedników naszych Pomników Przyrody (Trees of the Fort Trail in Fort Canning Park). Mijamy kilka z nich, są one oznaczone tabliczkami, ich nazwy w większości niewiele nam mówią. Na jednej ze ścieżek, tuż przed moje stopy z głośnym uderzeniem o bruk upada niezidentyfikowany (na oko przypomina skrzyżowanie kasztana z małym durianem) owoc. Jestem lekko przestraszona na myśl, że kilka centymetrów bądź sekund dzieliło mnie od dostania tym w głowę. Na koniec spaceru zaszliśmy do Raffles Garden pod Raffles House i starą latarnię Fort Canning Lighthouse. Podobno mało znany jest fakt iż założyciel współczesnego portu w Singapurze był zapalonym przyrodnikiem, spędzającym wolne chwile na studiowaniu botaniki i dzikiej przyrody, stąd i ogród nazwany jego imieniem. Zdaje się, że zapamiętano bardziej jego mniej chlubne cechy. Drewniany dom, w którym mieszkał, po przebudowie na neoklasyczny Dom Rządowy stał się rezydencją kolejnych gubernatorów kolonialnych, a w 1858 roku wyburzony. Obecny budynek, który stoi na jego miejscu został zbudowany w 2003 r. Widać stąd dzielnicę Clarke Quay, historyczne nabrzeże, dziś centrum nocnego życia Singapuru z restauracjami i klubami zdecydowanie nie na naszą kieszeń. Zanim znów owiani budzącą wiele kontrowersji, zwłaszcza w tej części świata, nostalgią atmosfery podróży z czasów kolonialnych, zjedziemy schodami na dół (Elio korzystając z kilku znajdujących się po drodze zjeżdżalni dla dzieci) zaczyna kropić, a za chwilę łapie nas solidny deszcz. Też będziemy za tobą tęsknić stary dobry porcie Singapur! Wracamy jeszcze ten raz drogą którą znamy już dość dobrze bo Fort Canning MRT Station była pierwszą i jedna z najczęściej przez nas używanych przez ten tydzień stacji podziemnej kolejki. Popołudnie mija już błyskawicznie: obiadokolacja “na rogu”, prysznic, spacer nocny na dach apartamentowca i pakujemy się do taksówki. Wsiadając do Graba (azjatycki odpowiednik Ubera) ściskam w dłoni połyskującą niebiesko szklaną kulkę, którą znalazłam pierwszego wieczoru, na chodniku, kiedy szliśmy na Orchard Rd. „Na szczęście”. (Podobne szkiełka „droplet” - kropelki, „wypełnione miłością i nadzieją” można było zabrać ze sobą z chrzcielnicy w starym kościółku przy Gamma Upsala w Szwecji). Kierowca jest miły i rozmowny, dowiadujemy się kolejnych ciekawostek o tym jak się żyje w Czerwonej Kropce. Na Singapore Changi Airport przygoda się jeszcze nie kończy, o czym z góry wiedziałam i poczyniłam plany w tym kierunku. To nie tylko najpiękniejszy port lotniczy na świecie ale i pełen atrakcji, niczym muzeum sztuki współczesnej, wizualnej i ogród botaniczny (kolejny!) w jednym. Na wstępie popełniam jednak błąd wynikający z nieporozumienia jakie nastąpiło kiedy o owe atrakcje zapytałam jednego z panów z obsługi. Część z niesamowitych rzeczy jakie można robić albo oglądać oczekując na lot znajduje się w części lotniska na którą dostęp jest dla wszystkich  zaraz po wejściu na teren obiektu, zanim przekroczy się bramki i przejdzie wstępną kontrolę. Ponieważ osoba którą zapytałam myślała, że chodzi mi tylko o jedną z nich, która akurat jest dostępna tylko dla właścicieli ważnych kart pokładowych, zbyt prędko znaleźliśmy się po niewłaściwej stronie. Ominęło nas zatem między innymi: mega zjeżdżalnia tunelowa The Slide @T3, motyle w Butterfly Garden czy wielki sztuczny wodospad w bujnym zimowym ogrodzie HSBC Rain Vortex. Nic nie szkodzi, zamierzamy jeszcze nie raz i nie dwa odwiedzić to lotnisko, a już same procedury kontroli bagażu, biletu i osobistej dają dużo rozrywki, bowiem odbywają się bezosobowo i samoobsługowo za pomocą nowoczesnych urządzeń skanujących i robotów. Oczywiście, jak ktoś się uprze może poprosić o pomoc żywego człowieka, ale w Azji jak wiadomo nie jest to zbyt popularne. To co znajduje się za bramkami też zachwyca, jak Ogród Storczykowy ze stawem z karpiami koi Orchid Garden & Koi Pond czy urokliwy Dreamscape, że nie wspomnę o Sunflower Garden, w życiu nie widziałam tylu słoneczników na raz, nie licząc pól uprawnych, a te rosną sobie w wielkich kępach,  na dachu. Czasu do północy, pięć minut po której odlatuje planowo nasz samolot, nie zostało znów tak dużo. W sklepach bezcłowych wąchamy perfumy i wydajemy ostatnie dolary singapurskie na czekolady i czekoladki o dziwnych smakach: “tostów z kayą”, “waniliowo-storczykowym” (sic! o smaku Vandy Miss Joaquim naturalnie) i oczywiście z durianem, żeby i znajomi mogli poczuć ten słynny cebulowy aromat, tu złagodzony słodyczą kakao i cukru.

Zanim się obejrzymy znajdujemy się już oficjalnie na terytorium Szwajcarii. Wrzucamy podręczne do luków bagażowych, Chłopcy sprawdzają repertuar w samolotowym tv. "Pierwszaki" już od dawna sączą szampana, Tata żartuje, że na deser dostaną duriany. Ależ ten wyjazd szybko zleciał! Wbrew innym żartom,  podczas kontroli na lotnisku nie zabrano mi karty z aparatu za bezwstydne i bezczelne gapienie się w kamery i wpychanie obiektywu aparatu gdzie tylko się dało. Do dziś zastanawiam się, czy w naszym łazienkowym lustrze była kamera (kolejny żart) ale nawet gdyby tak było chcę wrócić do Miasta Lwa, jak tylko nadarzy się okazja, choćby zaraz. Być może się, powtarzam, i to po raz kolejny, bo piszę te słowa, choć data postu mówi co innego, prawie rok od wyjazdu i pierwszego wpisu o tym kraju, ale (i jest to opinia całej naszej czwórki) to był jeden z naszych najlepszych rodzinnych wyjazdów!

Jeszcze kilka godzin na lotnisku w Zurichu, gdzie mamy nieprzyjemny incydent z jedną z podręcznych walizek (chociaż posiadamy ich mniej niż mogliśmy ze sobą zabrać), którego nie chce mi się opisywać. Włóczę się bez celu po przeraźliwie nudnym terminalu, zaglądam do kącika prasowego. Znajduje książkę, którą w bibliotece na Rajskiej znalazłam przed wyjazdem i wypożyczyłam na drogę, choć akcja dzieje się w Japonii, temat jedzenia wpasował się w kontekst wyprawy. Przyjemne czytadełko, a ten mały zbieg okoliczności to jedyna przyjemność jakiej zaznajemy tego dnia w kraju świstaków od sreberek i fioletowych krów co to dają czekoladowe mleko. Jemy takie sobie, skromne ale i tak drogie, śniadanie (czekolada plus brioszka) a kiedy nie możemy już dłużej patrzeć na zegarki i drogie perfumy, wsiadamy wreszcie do samolotu na kolejny, już króciutki lot i wnet lądujemy w Krakowie. Z głowami pełnymi cudownych wspomnień, ale ciałami marzącymi już tylko o długim śnie i ewentualnie prysznicu.














































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...