Tak się szczęśliwie złożyło, że choć bardzo lubię Boże Narodzenie, nie daję się już wciągać w ta cała nomen omen “szopkę” nastawioną na przygotowanie perfekcyjnych, “jak z obrazka” świąt. Omija nas zatem “świąteczna gorączka”, zwłaszcza ta zakupowo-prezentowa jak i szalona przedwigilijna krzątanina. Szanuję tradycje i lubię rozmaite rytuały i specyficzną atmosferę, która jak wiadomo sama się nie zrobi... Jednak pierogi i karp już od października mogą czekać gotowe w zamrażarce, upominki kupione w listopadzie ukryte w szafie a dom zaczynamy ozdabiać i wypełniać zapachem pierników na początku grudnia. Okazało się, że dekorowanie choinki w dniu Wigilii z pomocą kilkulatka, jeśli to ma być rzeczywiście WSPÓLNE ubieranie świątecznego drzewka, jest słabym pomysłem. Pomyśleć, że kiedyś nie wyobrażałam sobie jak można ubierać choinkę nie-w-Wigilie! Podobnie nigdy, ale to absolutnie NIGDY nie brałam pod uwagę, że mogłabym wyjechać i spędzić Boże Narodzenie w obcym miejscu... I że okaże się, że to będzie całkiem trafiona decyzja. Tradycja tradycją... ale to MY tworzymy Święta!
Pierwszy pomysł pojawił się ”last Christmas”, kiedy to z Chłopcami oglądałam (po raz pierwszy od jakichś... 20 lat..) film o Kevinie, który wszyscy znają już chyba na pamięć. Leciała druga część i przyszło mi do głowy, że cudownie byłoby też stanąć przy choince na Rockefeller Center, dajmy na to w przyszłym roku... Plan nie doszedł do skutku z powodu braku czasu, potrzebnego gdyż niektórym skończyła się wiza a inni jeszcze jej sobie po urodzeniu się nie wyrobili. Chęć wyjazdu już zdążyła się na tyle zadomowić w naszej podświadomości, że gdy padła kolejna spontaniczna propozycja, natychmiast zrobiliśmy rezerwację. Tak oto niespodziewanie i absurdalnie (a może po prostu sentymentalnie) zamiast w Nowym Jorku wylądowaliśmy w Sromowcach Niżnych. W miejscu które tajemniczymi siłami nas przyciąga. Pod samiusieńkimi Trzema Koronami.
Zamieszkaliśmy na te kilka najpiękniejszych dni w roku w malutkim pokoiku na czwartym, ostatnim piętrze schroniska górskiego PTTK. Było 12 potraw, był “Kevin sam w Nowym Jorku” w świetlicy wśród aromatu kilogramami pochłanianych mandarynek i grzańca... Był też okrutny katar, bo nie może być za pięknie i zimna woda pod prysznicem pierwszego późnego wieczoru... “Zima stulecia” - najcieplejsza od stu lat, nie okryła świata puszystym białym śniegiem. Ale piękno gór i spokój to wszystko, czego potrzebowaliśmy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz