środa, 31 stycznia 2018

Jak nauczyłam się jeździć na nartach



Są hotele czy pensjonaty w których po prostu się nocuje. Zatrzymujesz się by odpocząć podczas długiej drogi lub padasz wieczorem na łóżko po całym dniu intensywnego zwiedzania. Są też miejsca w których człowiek od pierwszej chwili czuje się jak w domu. Miejsca te zostają w nas i wracają z podróży, a potem sprawiają, że wrócić się chce do nich nawet kosztem nowego niesamowitego, pięknego zakątka, których tyle jeszcze na świecie jest do zobaczenia…
Właśnie wybieramy się do jednego z takich miejsc… Zeszłoroczna wyprawa, o której z tej okazji chce napisać jest dla mnie szczególnie ważna, ponieważ dokonałam - jak mi się wcześniej wydawało - niemożliwego. Taaak.. dla przeciętnego człowieka to nic nadzwyczajnego: pare instrukcji, kilka prób i jadę, ćwiczę, a trening uczyni mistrza.. Ale dla mnie… Ja i narty?? Wizja dwóch formowanych desek jadących każda w osobną stronę, do każdej przypięta moja osobna noga, rozrywają mnie na pół i staję się mokrą plamą ciągnącą w dół zbocza… Wierzcie mi, to co dla zwykłego człowieka jest niepozorną “oślą łączką” dla mnie było niczym Czarna Mamba
Za nim o tym jak poczułam przesuwający się pod nartami śnieg i kto nas (mnie i Mateo) jeździć nauczył: Hotel Li Arnoga.
Aby dotrzeć do niego najkrótszą drogą trzeba po kilkunastu godzinach długiej jazdy czesko-niemieckimi autostradami i szwajcarskimi zakrętasami przebyć niepozorny (3,60x2,50) ponad trzy kilometrowy graniczny tunel. Munt La Schera. Tunel jest problematyczny nie ze względu na swoje niewielkie rozmiary (ponoć miał służyć do transportu materiałów do budowy tamy na rzece Spöl) lecz, że się tak wyrażę dostępność. Przez kilka godzin porannych otwarty jest wyłącznie od strony włoskiego miasta Livigno, od południa do wieczora dla aut jadących ze Szwajcarii, w nocy na przemian.. Warto sprawdzać przed podróżą na bierząco bo godziny mogą ulec zmianie. W zależności od natężenia ruchu, może się też zdarzyć (tak jak kiedy wracaliśmy), że w ciągu dnia również działa wahadłowo, ale raczej nie liczyłabym na szczęście a tym bardziej na łaskę policji włoskiej o szwajcarskich służbistach już nie wspominając. Druga sprawa to cena, tunel jest drogi. W nocy i w weekendy jeszcze droższy. Jednak, ponieważ większość dróg jest zimą zamknięta, alternatywą jest o dwie i pół godzinny dłuższa trasa od drugiej strony…
Jak już uda się trafić we właściwą porę i znajdzie po włoskiej stronie (Lombardia), w malowniczej dolinie o tej samej nazwie co narciarskie miasteczko, które nas przywiodło, cóż… dla mnie - pierwszy wyjazd na narty  i zimą w góry wyższe niż Tatry kiedykolwiek - jest to wjazd do innego, bajkowego świata. Po pierwsze, niczym w Narnii, NIESAMOWITE ilości śniegu! Wszystko, po prostu WSZYSTKO wraz ze szczytami otaczających Livigno trzytysięczników pokryte jest puszystą, perfekcyjnie białą kołderką, nawet jeśli za tunelem (przełom lutego i marca) zaczyna się wiosna i poza trasami narciarskimi śniegu już nie ma. Po drugie: położenie i architektura miasteczka. Domki w połowie z drewna w połowie murowane,  w odcieniach wszystkich włoskich deserów od panna cotta po karmel (moje ulubione to oczywiście te najstarsze, z wysuszonego i ściemniałego od słońca i mrozu drewna) przycupnięte nie na zboczu, jak zazwyczaj w przypadku górskich wioseczek lecz na całej długości pod nim. Wynika to ze specyficznego ukształtowania tej długiej na 14 km doliny - prawie płaskiej oraz faktu, że niemal całe zbocza pokryte są rozmaitymi jeśli chodzi o stopień trudności i rodzaj wyciągu, za to bez wyjątku doskonale przygotowanymi trasami narciarskimi. A to ostatnie wynika z po trzecie: tylu maszyn, dziwacznych pojazdów i droidów nie ma chyba nawet w Gwiezdnych Wojnach! ;) Dodajcie do tego nastrojowe oświetlenie i zmierzch (ten moment kiedy wszystko łącznie ze śniegiem wydaje się być we wszelkich odcieniach niebieskiego) i oto jesteśmy w magicznej krainie, do której dostaliśmy się nie przez tunel tylko prosto ze starej zabytkowej szafy. Jedyna droga prowadzi dalej za centralną częścią Livigno (1816 m n.p.m) do Trepalle najwyżej położonej  zamieszkałej na stałe dzielnicy w Europie (1900 - 2250 m n.p.m) i jeszcze kawałeczek za posterunek policji celnej (Livigno leży w strefie wolnocłowej) aż do bardzo ostrego zakrętu, przy którym od ponad stu lat stoi “nasz” hotel.
Gdyby nie rok budowy nie zwróciłabym na niego uwagi. Świeżo po lekturze biografii Anne Marie Schwarzenbach (napisanej zresztą przez Włoszkę), która w sąsiedniej Engadinie na nartach wypoczywała w St. Moritz, uświadomiłam sobie, że oto w tych murach mieszka duch tamtych lat, a nam będzie dane go poczuć. Na miejscu okazało się, że hotel jest uroczy i przytulny a jedzenie bardzo dobre. Żeby było bardziej bajkowo ubrania trzymaliśmy w wielkiej drewnianej, starej, skrzypiącej szafie.. Opcja HB sprawiła, że wróciłam z trzema kilogramami gratis (dwa dania + deser na włoską, czyli w okolicach 21:00, kolację).

Jeśli chodzi o narty Tata uznał, że dla niego to zbyt oczywista i naturalna rzecz, więc nie bardzo wie od czego zacząć naukę. Na początek umówił nas zatem z “mówiącym po polsku” instruktorem. GIGI okazał się przesympatycznym starszym panem, opalonym jak większość obsługi na ciemny brąz i zwracającym się do mnie  w kilku w kółko tych samych zdaniach raz po polsku raz po rosyjsku, a poważniejsze kwestie i tak wyjaśniał po angielsku. “Duża pizza” “Mamma, no kijki! i powtarzane co chwila “Ole!” okazały się na tyle skuteczne, że po kilku dniach żmudnego wjeżdżania ruchomym chodnikiem na niemal poziomy stok zaczęłam robić porządne zakręty, już bez zawiści patrząc na śmigające z wyższego zjazdu pięciolatki-torpedy :)


























































poniedziałek, 15 stycznia 2018

Widok na Liberec z “hotelu nad chmurami”


Niedziela zaplanowana została spacerowo. Szczęśliwie trafiła nam się na tę okazję dość spacerowa pogoda. Zwiedziwszy pałac ruszyliśmy w stronę Liberca, kierując się widocznym z oddali nadajnikiem telewizyjnym, wieńczącym budynek hotelu górskiego na szczycie Jeszted (cz. Ještěd).
Mały spacer po mieście zaczęliśmy od uliczki Větrnej, przy której przycupnęły tak zwane domy Valdštejnské z XVII w.,  jedyne budynki z muru pruskiego, które zachowały się w mieście. Nie trudno było je znaleźć, parking znajduje się nieopodal. Z rzeźbą Uczta Olbrzymów nie poszło już tak łatwo. Chyba faktycznie Czesi nie wiedza, nie tylko “co tam się znajduje”, ale i że w ogóle taki przystanek istnieje… Pytane o drogę osoby z początku nie wiedziały o co mi chodzi. By dotrzeć na ulicę Sokolską wystarczy za zabytkowymi domkami skręcić w prawo i zejść schodami. Potem w stronę biblioteki i za wiaduktem już widać nakryty stół czyli wiatę przystanku Sokolská u zdi. Wspominałam już, że lubię prace pana Davida Černego, ale ten projekt podoba mi się szczególnie. Sztuka dostępna dla każdego i jako element codziennego życia. Cóż za niewyobrażalna różnica oczekiwać na autobus każdego ranka czy popołudnia na takim, zamiast zwykłym, przystanku!
Kolejnym interesującym zabytkiem Liberca jest ratusz z 65-metrową wieżą w stylu flamandzkim. Z balkonu nad portalem przemawiały głowy państwa, min. Vaclav Havel. Jednakże dzieci nie specjalnie interesują neorenesansowe budynki z wieżami czy bez a i nam tyłki zmarzły. Udaliśmy się zatem do drugiej najstarszej kolejki linowej w Republice Czeskiej (1932-1933 r.) by wjechać nią na szczyt i w hotelu, w którym nie udało nam się zanocować (dzięki czemu trafiliśmy za to do Zámku Svijany), przynajmniej zjeść obiad. Z widokiem. Niestety na ten sam pomysł wpadli wszyscy okoliczni turyści czego efektem była godzina spędzona w kolejce oczekujących na stolik i kolejna w oczekiwaniu na talerze z jedzeniem. Na smażony ser, smażony mielony (po czesku karbanátek) i okropnie słodkie coś co nazywa się “buchtički se šodo” i wygląda jak kawałki smażonych bułko-knedli w rzadkim budyniu waniliowym.
Na górze Ješted poza hotelem starającym się o wpis na listę zabytków UNESCO oraz rozległym widokiem na okolice, a czasem na gęste morze falujących chmur (widziałam tylko na fotografiach i puszczanym w holu filmiku reklamowym, obłędne!) jest jeszcze pare ciekawych rzeczy. Na przykład Malý Mart’an. Siedzi sobie pod skałą na tarasie widokowym. Autorem Małego Marsjanina z brązu (170 cm) jest inny czeski artysta - Jaroslav Róna. Na mnie Dziecko z Marsa robi przygnębiające wrażenie. To zapewne wina instynktu macierzyńsko-opiekuńczego. Elio chciał z nim lepić bałwana, co w kontekście stromizny, zbitego w lód śniegu i upiornie wręcz zimnego wiatru skończyło się, jak nietrudno się domyślić, kolejną aferą.

5 godzin jazdy autem na weekendowy wypad (to nasza maksymalna odległość czasowa przy wyborze miejsca na tego rodzaju wycieczkę) to w sam raz by przeczytać po drodze książkę dla dzieci o Isaaku Newtonie i  w połowie drogi zatrzymać się w ulubionej sieciówce na kawę lub czekoladę. Jeśli GPS pokieruje Was w te strony trasą przez Bogatynię polecamy jednak ominąć “miasto z energią”. Mimo, że elektrownia, zwłaszcza nocą, stanowi ciekawy obiekt widokowy, takich dziur nie powstydziłyby się nawet albańskie górskie bezdroża… Wracaliśmy przez Niemcy, a bonusem na trasie było urocze miasteczko całe w domkach takich jak te Valdštejnské.


A na koniec nasza ulubiona anegdota związana z Czechami. To tak à propos poprzedniego wpisu. Podczas jednej z naszych pierwszych wypraw do południowych sąsiadów Tata wybrał się do supermarketu po piwo. Nie wiedział jeszcze wtedy, że w kraju  piwem płynącym wciąż istnieje kaucja za butelki (cz. záloha), doliczana do rachunku jeśli się nie przyniesie na wymianę. Tata zapłacił i odruchowo patrzy na rachunek. Wraca do kasy i na zdziwienie kasjerki równie zdziwiony pyta: “Jaka záloha? Ja nie kupowałem żadnej zalohy!”














































































Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...