Niedziela zaplanowana została spacerowo. Szczęśliwie trafiła nam się na tę okazję dość spacerowa pogoda. Zwiedziwszy pałac ruszyliśmy w stronę Liberca, kierując się widocznym z oddali nadajnikiem telewizyjnym, wieńczącym budynek hotelu górskiego na szczycie Jeszted (cz. Ještěd).
Mały spacer po mieście zaczęliśmy od uliczki Větrnej, przy której przycupnęły tak zwane domy Valdštejnské z XVII w., jedyne budynki z muru pruskiego, które zachowały się w mieście. Nie trudno było je znaleźć, parking znajduje się nieopodal. Z rzeźbą Uczta Olbrzymów nie poszło już tak łatwo. Chyba faktycznie Czesi nie wiedza, nie tylko “co tam się znajduje”, ale i że w ogóle taki przystanek istnieje… Pytane o drogę osoby z początku nie wiedziały o co mi chodzi. By dotrzeć na ulicę Sokolską wystarczy za zabytkowymi domkami skręcić w prawo i zejść schodami. Potem w stronę biblioteki i za wiaduktem już widać nakryty stół czyli wiatę przystanku Sokolská u zdi. Wspominałam już, że lubię prace pana Davida Černego, ale ten projekt podoba mi się szczególnie. Sztuka dostępna dla każdego i jako element codziennego życia. Cóż za niewyobrażalna różnica oczekiwać na autobus każdego ranka czy popołudnia na takim, zamiast zwykłym, przystanku!
Kolejnym interesującym zabytkiem Liberca jest ratusz z 65-metrową wieżą w stylu flamandzkim. Z balkonu nad portalem przemawiały głowy państwa, min. Vaclav Havel. Jednakże dzieci nie specjalnie interesują neorenesansowe budynki z wieżami czy bez a i nam tyłki zmarzły. Udaliśmy się zatem do drugiej najstarszej kolejki linowej w Republice Czeskiej (1932-1933 r.) by wjechać nią na szczyt i w hotelu, w którym nie udało nam się zanocować (dzięki czemu trafiliśmy za to do Zámku Svijany), przynajmniej zjeść obiad. Z widokiem. Niestety na ten sam pomysł wpadli wszyscy okoliczni turyści czego efektem była godzina spędzona w kolejce oczekujących na stolik i kolejna w oczekiwaniu na talerze z jedzeniem. Na smażony ser, smażony mielony (po czesku karbanátek) i okropnie słodkie coś co nazywa się “buchtički se šodo” i wygląda jak kawałki smażonych bułko-knedli w rzadkim budyniu waniliowym.
Na górze Ješted poza hotelem starającym się o wpis na listę zabytków UNESCO oraz rozległym widokiem na okolice, a czasem na gęste morze falujących chmur (widziałam tylko na fotografiach i puszczanym w holu filmiku reklamowym, obłędne!) jest jeszcze pare ciekawych rzeczy. Na przykład Malý Mart’an. Siedzi sobie pod skałą na tarasie widokowym. Autorem Małego Marsjanina z brązu (170 cm) jest inny czeski artysta - Jaroslav Róna. Na mnie Dziecko z Marsa robi przygnębiające wrażenie. To zapewne wina instynktu macierzyńsko-opiekuńczego. Elio chciał z nim lepić bałwana, co w kontekście stromizny, zbitego w lód śniegu i upiornie wręcz zimnego wiatru skończyło się, jak nietrudno się domyślić, kolejną aferą.
5 godzin jazdy autem na weekendowy wypad (to nasza maksymalna odległość czasowa przy wyborze miejsca na tego rodzaju wycieczkę) to w sam raz by przeczytać po drodze książkę dla dzieci o Isaaku Newtonie i w połowie drogi zatrzymać się w ulubionej sieciówce na kawę lub czekoladę. Jeśli GPS pokieruje Was w te strony trasą przez Bogatynię polecamy jednak ominąć “miasto z energią”. Mimo, że elektrownia, zwłaszcza nocą, stanowi ciekawy obiekt widokowy, takich dziur nie powstydziłyby się nawet albańskie górskie bezdroża… Wracaliśmy przez Niemcy, a bonusem na trasie było urocze miasteczko całe w domkach takich jak te Valdštejnské.
A na koniec nasza ulubiona anegdota związana z Czechami. To tak à propos poprzedniego wpisu. Podczas jednej z naszych pierwszych wypraw do południowych sąsiadów Tata wybrał się do supermarketu po piwo. Nie wiedział jeszcze wtedy, że w kraju piwem płynącym wciąż istnieje kaucja za butelki (cz. záloha), doliczana do rachunku jeśli się nie przyniesie na wymianę. Tata zapłacił i odruchowo patrzy na rachunek. Wraca do kasy i na zdziwienie kasjerki równie zdziwiony pyta: “Jaka záloha? Ja nie kupowałem żadnej zalohy!”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz