Może trudno w to uwierzyć: świat jest wielki i pełen niesamowitych i wspaniałych miejsc do odkrycia, lub po prostu przyjaznych i miłych, idealnych by spędzić rodzinnie wakacyjny czas… Jednak gdy czas jest ograniczony, a sposób spędzenia wakacji dokładnie sprecyzowany (w tym roku ODPOCZYWAMY!), może pojawić się pewna komplikacja. Po pierwsze miejsce: atrakcyjnie wizualne (przyrodniczo przede wszystkim, ale widok na malowniczo ułożone dachy miasteczka czy romantyczne ruiny też w porządku no i jako tako wnętrzarsko) i z BEZPOŚREDNIM dostępem do zbiornika wodnego (wymóg Mateo), najlepiej słonego (fanaberia Mamy). Po drugie odległość: jeśli planujemy tylko tydzień wakacji odpadają 12-godzinne loty samolotem z przesiadkami czy kilkudniowe dojazdy do celu autem. Polska? Bardzo pragniemy zwiedzić wzdłuż i wszerz nasz piękny kraj, ale dotychczasowe doświadczenia noclegowe plus niestabilna emocjonalnie, by nie rzec schizofreniczna pogoda (tak zresztą już chyba nasz “umiarkowany” klimat Andrzej Stasiuk bodajże we “Wschodzie” określił) trochę nas, niestety, zniechęcają. Zatem wyspa na południu Europy. Któraś grecka, Korsyka, może Cypr? Cóż.. najlepsze holiday homes zostały zarezerwowane pół roku temu a aktualne ceny biletów lotniczych ścinają z nóg… Życie z Marynarzem to jedna wielka niewiadoma, podobnie jak planowanie wakacji. W końcu przychodzi olśnienie: skoro wszyscy trzej Panowie kochają rower, ale ja nie bardzo mam ochotę na wycieczkę do Austrii lub Czech, w Danii już byliśmy na rowerach a pomysł na Holandię to wynajęcie barki na kilka tygodni i tulipany - czyli nie ta pora roku, rozwiązanie jest proste: Bornholm. I już już przypinaliśmy bagażnik na rowery, zaplanowałam mistrzowską trasę zwiedzania (ruiny zamków, kościółki, suszarnie śledzi i malownicze zachody słońca w zatoczkach), znaleźliśmy domek, wprawdzie bez toalety i łazienki ale ostatni wolny na wyspie, co za fart, kiedy okazało się, że zabrakło nam już szczęścia w kwestii ostatniego wolnego miejsca na promie… i na Bornholm nie mamy jak dopłynąć…
Ogromne wakacyjne hotele, jak i te mniejsze, z pełnym i nieograniczonym ilościowo wyżywieniem to nie nasze klimaty. Jeśli plan zakłada wyłącznie odpoczynek na plaży, ładny widok i totalne leniuchowanie to po co kombinować? Czyściutka, przejrzysta woda, gwarantowane słońce i najsłodsze arbuzy. Znają nas tam już i kojarzą, mamy “swoją” plażę, “swoją” piekarnie, knajpę, a nawet “swojego” pediatrę (wizyta w przychodni zaliczona podczas pierwszego pobytu, z niegroźnie jak się okazało pokaszlującym półrocznym Elio). I tak po raz kolejny, jak sobie potem uświadomię czwarty rok z rzędu, zatem “tradycyjnie, jak co roku”, spędzamy urlop na “naszym ulubionym kempingu w Chorwacji”.
Do modnych ostatnio skandynawskich słów odnoszących się do stylu życia dołączyć należałoby chorwacką fjakę. Fjaka, wywodząca się z włoskiego fiacca, to określenie na “nicnierobienie”, robienie tego na co się ma akurat ochotę czy też słodkie nieróbstwo. W naszym rozumieniu to duńskie hygge, szwedzka fika i norweskie friluftsliv w jednym. Może jeszcze szwedzkie lagom, bo czyż potrzeba nam wypasionego kampera lub 5-gwiazdkowego hotelu, gdy szumi morze, pachną pinie, kawa z dżezwy smakuje wybornie a nad głową 5 bilionów gwiazd?
Na koniec, zanim milion zdjęć bo jak zwykle nie umiem się zdecydować, które lubię najbardziej, kilka uwag odnośnie praktycznej strony naszego wyjazdu:
Dojazd. Wspominałam już kiedyś, ze staramy się ustalać dzienną trasę nie dłuższą niż 6-7 h. Robimy jeden góra dwa postoje na jedzenie. Unikamy przydrożnych knajp, gdyż te przy autostradach nie cieszą się dobrą opinią wujka googla. Czasem ulegamy Mateo i zatrzymujemy się w którejś ze Świątyń Śmieciowego Jedzenia, za co zapewne pójdę do piekła, do kręgu zarezerwowanego dla złych matek. Zakupy na drogę tradycyjnie robimy w Lidlu. Ostatnio zwykle nocujemy, podobnie jak podczas zimowej podróży do Livigno w wiedeńskiej JUFIE. Dla nas to akurat 5 h drogi, co jest dobre zarówno przy wyjeździe, gdy ciężko się zapakować i wyruszyć o zaplanowanej porze jak i podczas powrotów gdy chcemy jak najszybciej być w domu. Pozostałą część drogi przebywamy już w bezstresowym “trybie wakacyjnym”.
Zakwaterowanie. Mamy całkiem wygodny, trzypokojowy namiot. Mimo, że jest dość spory - albowiem trening czyni mistrzem - jego rozłożenie i złożenie nie zajmuje Tacie dużo czasu, ot tyle co zamówienie i zjedzenie przez nas pizzy z pieca opalanego drewnem z kempingowej knajpy. Nie uprawiamy turystyki ekstremalnej zatem wystarcza nam ekwipunek z Decathlonu, oswojony gadżetami z IKEA by jeszcze bardziej poczuć się jak w domu… Po raz drugi udało nam się dostać miejsce w tzw. pierwszej linii, przy samym morzu. Trzeba je rezerwować i kosztują więcej niż w innych sektorach.
Wyżywienie. Nie należę do osób, które na wakacjach również nie wychodzą z kuchni. Wręcz przeciwnie, uważam, że nikt nie dostanie awitaminozy ani anemii po tygodniu niezbyt regularnych posiłków ze słoika, a ja chętnie odpoczywam od kuchennych obowiązków. Zwykle wieczorami korzystamy z restauracji kempingowej (wspomniana pizza, ryba z grilla, kalmary, małże) na miejscu lub na wynos, w południe odgrzewamy coś na naszej kempingowej kuchence. Tym razem zrezygnowaliśmy z gotowych sosów w słoiku. Ponieważ nie trzeba polować na auto pana z warzywami i owocami - codziennie rano wystawia lokalne płody ziemi chorwackiej przy głównej bramie, kupujemy w drodze z budki z pieczywem, świeże warzywa i dusimy je sami. W pozostałe produkty spożywcze zaopatrujemy się w (okropnie drogim) sąsiadującym z kempingiem KONZUMie.
Plaża. Pisałam już o nieskazitelnej wodzie i wyspie Pag po drugiej stronie. To niesamowite, ale widok z plaży wywołuje w Tacie budzące coraz mniej wątpliwości przekonanie, że to właśnie na TEN kemping przyjeżdżał z rodzicami jako dziecko. Nazwa miejscowości zdaje się to potwierdzać. Dzięki lokalizacji namiotu Mateo może nie wychodzić z wody przez calutki dzień, podczas gdy my uskuteczniamy fjakę.
Jeśli chodzi o lokalną faunę i florę… Zielony jegomość wraz z pozostałymi członkami orkiestry umila nam pobyt, od czasu do czasu (gdy człowiek za bardzo się wsłucha) doprowadzając do szału… Pozostałe osobniki z kempingowego zoo Mateo lub jego wakacyjni koledzy wyłowili z morza.
Życie kempingowe. Chociaż nasza kariera kempingowa nie jest zbyt długa, nieustannie się rozwijamy. Zmieniliśmy kuchenkę na większą (choć daleko nam do wyposażenia turystów ze Słowenii), zaopatrzyliśmy się w dodatkową podłogę, dbamy o regularne sprawdzanie radarów i prognoz pogody, bo a nuż za górami czai się burza, która zaleje nam namiot… Potrafimy też na pierwszy rzut oka rozpoznać skąd prawdopodobnie pochodzą nasi sąsiedzi. Słoweńcy, główni mieszkańcy naszego kempingu mają ze sobą dosłownie WSZYSTKO. Lodówki, kuchenki mikrofalowe, telewizory, kanapy… ich "kuchnie" są doskonale wyposażone i często zajmują specjalny, osobny namiot. Są dla nas nieustającym źródłem inspiracji jeśli chodzi o rozmaite rozwiązania ułatwiające codzienne kempingowe krzątanie. Podobnie Chorwaci. Niemcy lub Holendrzy to zwykle właściciele najbardziej nietypowych przyczep, zabytkowych kamperów lub wymyślnie przerobionych Volkswagenów Transporterów. Austriacy, Czesi: schludne namioty lub przyczepy ozdobione lampionami, tealightami… Włosi, Francuzi nie spotkałam takich co nie mają obrusu i kieliszków do wina. Polaków można z daleka rozpoznać po takim niebieskim namiocie jak nasz ;)
Niezależnie od mniej czy bardziej pokrywających się z rzeczywistością stereotypów jedno jest pewne: atmosfery jak tu panuje nie zamieniłabym na żadną inną!
Pozdrowienia z Egiptu
OdpowiedzUsuń