sobota, 24 lutego 2024

Miasto Lwa*

To miała być, jak podczas poprzednich “dużych” wyjazdów, relacja na bieżąco, ale tyle się działo! Nie miałam zupełnie czasu na pisanie, a teraz nie wiem od czego zacząć… Zacznę więc może od tego że wyjazd się udał. I to bardzo! Nie zrealizowaliśmy oczywiście całego mojego planu wycieczki, który był tylko luźną propozycją i punktem orientacyjnym w nadmiarze atrakcji i możliwości jakie daje to miasto, zarówno dorosłym jak i dzieciom. Większość z zaplanowanych miejsc jednak odwiedziliśmy, a już po dwóch dniach ilość przeżyć, smaków i doświadczeń była tak intensywna, że wystarczyłoby by nas usatysfakcjonować, a jednak cały czas chciałabym więcej i więcej i jeszcze tyle zostało do odkrycia! Najchętniej zostałbym, może nie na zawsze (jednak temperatura plus wilgotność), ale chociaż na rok, dwa… Jestem totalnie zauroczona i mile zaskoczona atmosferą i moim samopoczuciem tam, ponieważ mając w pamięci moje wrażenia z Hong Kongu w połączeniu ze stereotypami na temat Singapuru, spodziewałam się że będzie podobnie: egzotycznie ale męcząco. W dodatku wyobrażałam sobie futurystyczne miasto ze sterylnymi ulicami, nowoczesne i na dłuższą metę nudne (Hong Kong jaki zapamiętałam to w zasadzie jedno wielkie centrum handlowe z oazami małych parków i świątyń do których trzeba się wspinać w strasznej duchocie), tymczasem miejsce to doskonale łączy w sobie dawną kulturę i tradycje z niesamowitym rozwojem technologicznym i gospodarczym, przyrodę i troskę o nią, ze wspaniałą architekturą. No i to jedzenie… Przyznaję, że Chłopcy mieli już trochę dość klusek i orientalnych przypraw, nawet Mateo wielki amator ramenu i krewetek w tempurze zatęsknił za odmianą, zaś Elio pod koniec nieustannie domagał się “normalnego jedzenia” (to znaczy pizzy tudzież innych drożdżówek), tymczasem ja nadal mogłabym codziennie jeść śniadanie w “naszej” kawiarni Killiney Koptiam i obiadokolacje w którymś z hawkerów. Owszem, dobrze czytacie: przez calutki tydzień będąc w Azji żywiliśmy się NA ULICY, eksperymentując ze smakami i nowościami kulinarnymi, zapijając to napojami z lodem i wodą Z KRANU.

Wszystko to (abstrahując od mojej osobistej fascynacji tym założonym przez Brytyjczyków w 1819 roku państwem, niepodległym od 1965 r.) potwierdza, że jest to najlepszy punkt startowy do eksploracji Azji, przyjazny dla Europejczyków, dzieci i ich zatroskanych mam. A oto najważniejsze powody:

  1. BEZPIECZEŃSTWO - ok może nie każdemu się podoba permanentna inwigilacja w postaci licznych i wszędobylskich kamer… Obserwując to raczej życzliwie nastawione społeczeństwo, w którym całkowicie różne kultury i religie współistnieją w zgodzie, dzieląc na przykład wspólną przestrzeń w hawkerach, na tle surowych kar i czujnych szklanych oczu w każdym kącie ulicy nie mogłam oprzeć się skojarzeniu z serialem “Silos” i rozważaniom czy w moim łazienkowym lustrze też jest kamera. Doszłam jednak do wniosku, że nie mam nic do ukrycia i jeśli dzięki temu mogę dać bez wahania mojemu dziewięciolatkowi wodę prosto z kranu i spacerować z nim po zmroku po opustoszałym i ciemnym parku, a szesnastolatek po swojemu i na własną rękę może spędzać tu czas, to czemuż by te kamery miałyby mi przeszkadzać?
  2. WODA PITNA - łatwy i nieograniczony dostęp do wody nadającej się do picia bez komplikacji zdrowotnych to druga najważniejsza rzecz i kryterium jeśli chodzi o nasz wybór destynacji podróży z dziećmi, które jak wiadomo szybko się odwadniają i nie zawsze rozumieją dlaczego nie mogą czegoś zrobić lub spożyć akurat w danym momencie. Oczywiście w Europie też są miejsca, w których niechętnie ale wybierzemy wodę butelkowaną, mówimy jednak o Azji, w której większość krajów słynie z tak zwanej “innej flory bakteryjnej”
  3. OPIEKA MEDYCZNA - kolejne podstawowe kryterium jeśli podróżujemy z dzieciakami, na szczęście nie musieliśmy sprawdzać osobiście ale w tej kwestii też nie ma się czego obawiać: standardy najwyższe na świecie
  4. JĘZYK ANGIELSKI  - ponieważ prawie wszyscy mówią w tym języku i wszystkie napisy występują także w tej wersji alfabetycznej, nie ma problemu z komunikacją czy na przykład rozszyfrowywaniem nazwy właściwej stacji metra, menu w restauracji, opisów obiektów w muzeum lub parku rozrywki.
  5. SZCZEPIENIA - nie ma żadnych wymaganych szczepień, zalecanych chyba też nie, komarów nie spotkaliśmy


Podczas przygotowań do podróży najwięcej korzystałam z informacji z przewodnika “przyjaciela” Pascala oraz bloga Co kraj to obyczaj. Bardzo polecam jeśli chcecie dowiedzieć się ciekawych rzeczy o Czerwonej Kropce, hawkerach i miejscach w których byliśmy i tych do których nam tym razem nie udało się dotrzeć. Napisane profesjonalnie, ciekawie, przez osobę która tam mieszka i w dodatku jest antropolożką.

A ja zabieram Was na wycieczkę po Singapurze z perspektywy naszego spojrzenia i sposobu doświadczania. Bez wiedzy naukowej i kompetencji. Osobistego, intuicyjnego i bezpośredniego. Ja wybieram się po raz trzeci, bo dla mnie podróż zawsze odbywa się trzy razy: kiedy ją planuję, kiedy jestem w drodze i kiedy wspominam. Ta sama wyprawa przeżywana kilka razy, każdy inny.


Nasza przygoda zaczyna się na najpiękniejszym lotnisku jakie widziałam: Singapore Changi Airport. I nie chodzi o to że podłoga jest wyściełana wykładziną dywanową. Rośliny, i jeszcze więcej roślin, co jest charakterystyczną cechą tego miasta-państwa, pełnego zieleni mimo licznych drapaczy chmur i futurystycznej zabudowy. Do tego designerski wystrój, ozdoby, instalacje. Jak już pisałam w poprzednim poście przylatujemy w czasie trwania Chińskiego Nowego Roku, trwają przygotowania do Chingay Parade. Dekoracje i noworoczne życzenia, którymi ozdobione jest całe miasto zwracają uwagę już tutaj. Niektóre kompozycje nie są w moim guście, dziwne połączenia kolorystyczne, za dużo sztucznych dodatków, ale same rośliny są wspaniałe, będę się nimi zachwycać przez najbliżej siedem dni.

Udało nam się szczęśliwie dolecieć, chociaż kilka dni wcześniej na niektórych niemieckich lotniskach strajkują pracownicy Lufthansy (którą lecimy w tamtą stronę) a dzień przed wylotem, na rondzie nieopodal krakowskiego lotniska Balice polscy rolnicy. Zamieszanie jest i u nas: Chłopcy idą do fryzjera nie na tę godzinę co trzeba, Mateo nie może nigdzie dostać krótkich spodenek na wyjazd, z noszonych latem wyrósł a teraz nie sezon. Nasz plan wycieczki (nad którym pracowałam 3 dni) musi zostać zredukowany o cały dzień, kiedy okazuje się, że doszło do nieporozumienia w kwestii daty powrotu, gdyż lot powrotny mamy równo 5 minut po północy.

Przesiadkę na precla i kawę mieliśmy w Monachium. Podczas lotu obejrzałam Priscillę, nowy film Sofii Coppoli, ładny, subtelny, kobiecy. Piękne zdjęcia, scenografia, kostiumy. Jedzenie samolotowe jakie jest każdy kto chociaż raz leciał niemieckimi liniami wie, ale zmieniliśmy wcześniej opcje wyżywienia (bez dodatkowych opłat) na hinduskie (Chłopcy) i wege (ja), co okazało się sprytnym pomysłem bo zawsze dostawaliśmy posiłki jako pierwsi i nie było takie najgorsze. Pod koniec lotu “stoimy” w powietrznym korku, kołujemy nad wyspą w nieskończoność (ponad 15 minut). Podczas kontroli po przylocie przeżywam lekki stres, bo urządzenie skanujące nie czyta ani moich gałek ocznych ani lini papilarnych (których praktycznie nie posiadam). Chwilę potem zostajemy poproszeni na bok w celu rewizji dużej walizy. Powód: nasze szwajcarskie scyzoryki. Kolejną minutę póżniej siedzimy już wygodnie przy wyjściu, "ogarniając" singapurski internet i drogę metrem do apartamentu. Karty do metra kupimy dopiero następnego dnia, są ważne 3 DNI (nie doby), więc tak się bardziej opłaca, a za trasę lotnisko - stacja przy domu zapłacimy  swoimi kartami płatniczymi.


Po 10 minutach od wyjścia z kolejki, stukając walizkami w chodnik docieramy do apartamentu. Jest skromnie ale przytulnie: wygodne łóżka, prysznic z cieplą wodą to jedyne czego potrzebujemy. Aneks kuchenny “only light cooking” i tak nam się nie przyda, za to pralko-suszarka to skarb! Odświeżeni idziemy rozruszać zastałe podczas 12 godzinnego lotu kości. Wieczorna Orchard Rd, najsłynniejsza ulica w mieście, siedlisko konsumpcji, kolorowa, migocząca, tętniąca życiem nocnym i zatłoczona. Nie dla nas. Tylko Mateo się tu odnajduje i rusza na polowanie szortów, przy okazji buszując pośród sportowego obuwia w doskonałej cenie i całkowitej niedostępności w kraju ojczystym. Muszę przyznać, że w niektóre modele sama bym się chętnie obuła. Przy okazji, jak to gracz i wielki fan, znajduje boisko do koszykówki, położone dwa poziomy ruchomych schodów niżej w jednej z galerii handlowych. My zaglądamy w Emerald Hill, małą uroczą uliczkę z małymi klimatycznymi lecz drogimi zapewne knajpkami i obejrzawszy ładną zabudowę idziemy poszukać czegoś do jedzenia na rogu sąsiadującej z naszym apartamentem ulicy gdzie znajduje się kilka smakowicie wyglądających stoisk z daniami za kilka dolarów singapurskich i jak się okaże z czasem jedna z naszych ulubionych “stołówek”. Po kolacji zostaję tam jeszcze chwilę z Mateo, siedzimy sobie popijając nasze lemoniady z dużą ilością lodu (moja ze śliwy wiśniowej smakuje dziwnie), z poczuciem totalnego odrealnienia. Wciąż nie możemy uwierzyć, że tu jesteśmy!

Rano jemy typowe singapurskie śniadanie w Killiney Koptiam. Tylko tosty z kayą (dżem kokosowy), jajka bardzo na miękko i kawa ale jest przepysznie. No i jemy tak jak lubimy, na powietrzu! Atmosfera jest fantastyczna. Musieliśmy chwilę poczekać na wolny stolik, bo w godzinach rannych jest tam spory tłok, zarówno turystów jak i miejscowych. Resztę poranka spędzam z Elio w naszym basenie, a potem wreszcie RUSZAMY W MIASTO…


* Nazwa Singapur pochodzi od dwóch sanskryckich słów: simha (lew) i pura (miasto)
















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...