niedziela, 19 stycznia 2025

To naprawdę fajna wyspa!

Dni na Krk mijały szybciutko, ale były dobre. Odpoczęliśmy, naładowaliśmy baterie. W Szklarskiej to było jednak szaleństwo, tu naprawdę uczę się odpuszczać, wyluzować, kontemplować. Łapać chwile. Żeby nie umykały tak niepostrzeżenie, nie zagubiły się w nadmiarze bodźców i niezbędnych na codzień obowiązków i czynności.
Sam kemping to bardzo uniwersalne i rodzinne miejsce, w tym sensie, że może tu przyjechać cała kilku pokoleniowa familia i każdy z jej członków znajdzie coś dla siebie, niezależnie od wieku, upodobań i stopnia aktywności. Jeśli komuś nie odpowiada namiot, kamper czy przyczepa lub dzielenie się toaletami, w ofercie są wygodne i komfortowe domki, większość z pięknym widokiem. Poza dostępnym tu cateringiem jest zapewne wiele innych opcji i udogodnień, jakie posiadają podobne standardem hotele wakacyjne, ale w tych aspektach nie jestem zbyt zorientowana.
Mimo króciutkiego i nastawionego raczej na leniuchowanie pobytu oraz jednak zdecydowanie jesiennej niż letniej aury (byliśmy już raz na wagarach w Chorwacji, kiedy Mateo był w wieku Elio i pogoda dopisała nam bardziej) udało nam się trochę poznać wyspę. Miłe zaskoczenie, że na tym wydawałoby się na pierwszy rzut oka kamienistym pustkowiu jest tyle fajnych rzeczy do robienia!
Kolejnego dnia, po intensywnym jak na nas plażowaniu (słońce prażyło niemiłosiernie, ale wiał bardzo chłodny wiatr), zakończonym frytkami z keczupem ze stojącego przy plaży Mezzino Street, pojechaliśmy ja, Tata i Elio do pobliskiego Punatu na spacer. Za cel wybrałam ruiny kościółka św. Jerzego (Crkva sv. Juraj). Z dala od głównej miejskiej plaży, teraz niemal pustej. Bardzo malowniczo. Chciałam dojść aż do latarni Tranjevo, na przylądku Negrit, było jednak późno. Ścieżka wiła się pomiędzy drzewami i krzakami w starym gaju oliwny, pachniało intensywnie ziołami. Zachód słońca zastał nas w drodze powrotnej i był piękny. Koło parkingu mijaliśmy bike park, bardzo amatorski i nie sądzę bym pozwoliła Mateo tu poszaleć, nawet gdyby miał ze sobą swój rower. 
Na rowery, wypożyczone w Sport Park Camp Krk, znajdującym się za recepcją i marketem, wybraliśmy się przedostatniego dnia, wcześniej grając w ping-ponga i piłkarzyki, wielce aktywnie spędzając bardzo zimny i pochmurny dzień. Nie było za bardzo gdzie pojechać a dodatkowo początkowy fragment trasy musieliśmy przepedałować ulicą, ruchliwą o tej porze dnia, co biorąc pod uwagę jadące pod naszą opieką dzieci, było jeszcze bardziej stresujące. Dojechaliśmy do Punatu i z powrotem a potem jeszcze kawałek w drugą stronę, i tyle.
Jeszcze jeden bardzo deszczowy dzień poświęciliśmy na Park Głagolicy (Park glagoljice Gabonjin) i rozrzucone po całej wyspie (ale głównie w miejscowości Baška skąd pochodzi najsłynniejszy zabytek w głagolicy “Płyta z Baški - do której na valmarowy kemping wybieramy się w tym roku) literki-kamienne pomniki starosłowiańskiego (staro-cerkiewno-słowiańskiego) alfabetu - głagolicy, o której pisałam też w postach o Istrii. Wiieeem, wygląda jak kolejna gra terenowa… Tym razem udało nam się dotrzeć zaledwie do V jak Vrbnika i jego okolicy, który obeszliśmy w zacinającym deszczu. To ładne, przyjemne miasteczko, może nie tak dopieszczone jak istryjskie wioseczki w rodzaju Hum, ale ma sporo uroku. Od innych tutejszych urokliwych miasteczek całych z kamienia chce się odróżnić chwaląc, że posiada najwęższą ulicę na świecie (najuža ulica) Klančić. Przed wyjazdem na tę wycieczkę na niebie od strony morza pojawiła się dziwna chmura. Miała kształt jak tornado. Rozwiała się po chwili, w czasie której wahaliśmy się czy jechać, zwłaszcza że Mateo miał zostać sam na kempingu, by uczyć się fizyki. Po powrocie do domu czytałam w wiadomościach o trąbach wodnych występujących dokładnie w tym czasie w kilku miejscach w Chorwacji. 
Moja ulubiona wycieczka odbyła się w połowie pobytu, pojechaliśmy na słynną błotną plażę między Solinę a Čižići - Soline Mud Beach, gdzie grupka młodych anglików wysmarowana na czarno od stóp do głów wyglądała jak banda Zombie, ponieważ po śliskim dnie da się poruszać tylko pomału, z szeroko rozstawionym nogami i rozpostartymi dla równowagi ramionami. I my zażyliśmy błotnej kąpieli, taplając się w błotku jak Świnka Peppa, po której mieliśmy cudownie miękką i gładziutką skórę. Cuchnącą  jeszcze długo mułem i wodorostami, jak dla odmiany jakieś Wodniki Szuwarki, nawet po dwukrotnym użyciu pachnącego płynu pod prysznic, kiedy wróciliśmy na kemping.  Mimo to nie mogę się doczekać kiedy to powtórzymy podczas kolejnych wakacji.
Całym sercem (i żołądkiem!) pragnę też wrócić do Konoba Ladići, rodzinnej knajpki z tradycyjną kuchnią chorwacką i rybnym menu, którą odkryliśmy w Punacie, kiedy przeczytałam w przewodniku, że jest tam cała ulica z lokalami gastronomicznymi. Wszystko było tam pyszne: gulasz rybny z polentą, nadziewane serem i krewetkami kalmary oraz šurlice - lokalny makaron w formie grubych, smakowitych klusek, które Elio zamówił w genialnym sosie krewetkowym z nutką pomidorów i czosnku. Folgując łakomstwu, z pełnymi już brzuchami, za każdym razem skusiliśmy się też na domowe ciasto, chociaż nie działał akurat ekspres do kawy. 
Któregoś ranka odkryłam, że nie mam szczoteczki i pasty do zębów. Zdarzało mi się to wielokrotnie na różnych kempingach, zostawiać je wieczorem w łazience i zapominać, a znajdować w tym samym miejscu następnego dnia. Widocznie ktoś z obsługi wyrzucił ją do kosza na śmieci, zanim wstałam. Pewno pomyśleli, że już dawno zmyłam się bladym świtem wielkim jak tir kamperem, a moje  przyrządy higieniczne nie pasowały do toalety na 1000 osób udającej spa. Nieco poirytowana nabyłam nowe razem z zapalniczką do tealightów, bo wieczorna pogoda się unormowała i można było posiedzieć przed namiotem, nie inaczej jednak niż pod pledem. Przydała mi się bardzo nowa chusta, zrobiona przez Pra-Babcię. Siedzę pod kocem, szczelnie nią owinięta. Do spania muszę zakładać  ciepły dres.
Innego zobaczyłam wracając z toalety spadającą gwiazdę. Było tuż przed 6:00. Punktualnie rozbrzmiały dzwony, których dźwięk dobiega z Miasta Krk. Kiedy dwa dni temu obudziłam się i usłyszałam je leżąc w śpiworze, przypomniała mi się ponura książka węgierskiego pisarza László Krasznahorkai, bo takie dzwony słyszy po obudzeniu bohater “Szatańskiego Tanga”. Odrzuciłam jednak prędko te skojarzenia, żeby nie nastrajać się negatywnie szarym, przesiąkniętym zimną wilgocią niebem nad kempingiem.
Drugą połowę tygodnia pada niemal non stop i to ostro. Obawiam się, że nas zaleje albo przyczepa w końcu przemoknie. W środku jest tak zimno, że podczas wieczornej wyprawy na mycie zębów, rozważam, czy nie przenieść się na noc do toalety, bo tam jest zdecydowanie bardziej sucho i dużo cieplej. Niepokojące wieści dochodzą z kraju, zwłaszcza z Dolnego Śląska. A także z Austrii i Czech, zastanawiamy się, czy woda nie odetnie nam drogi powrotnej do domu. Większość czasu spędzamy w przyczepie, tylko Elio wypuszcza się na samotne spacery po kempingu, z których wraca mniej lub bardziej przemoczony. Do kempingowego kącika gejmingowego umówiliśmy się przed wyjazdem, że nie będą zaglądać. Gramy w Ostoję albo Wirusa, malujemy kamienie specjalnymi mazakami, to będą nasze tegoroczne pamiątki z wakacji.
Ostatniej nocy tylko wieje. Zimny, nieprzyjemny wiatr. W stu procentach jesienny. Mimo to wcale nie mamy potrzeby wracać. Ale trzeba. Nie do Domu, bo Dom jest tam gdzie Chłopcy i My, tylko do szkoły. Znów robi się sucho, cieszymy się, że przyczepa się wysuszyła na wyjazd. Kiedy w dniu powrotu budzę się o 7:00 w głuchej ciszy i pare sekund później słyszę jak deszcz zaczyna drobnymi kroplami uderzać w  gruby materiał nade mną, chce mi się płakać. Miało już nie padać. Wyskakuję z namiotu by zebrać rzeczy, które za chwilę będziemy pakować: stroje kąpielowe, ręczniki, linkę z klamerkami na której wisiały, dmuchanego donata. Kropiło i siąpiło przez całe przedpołudnie ale jakoś udało nam się sprawnie i szczęśliwie zwinąć wilgotnawą przyczepę pomiędzy jednym opadem deszczu a drugim. Na śniadanie zjedliśmy “tradycyjny deser wyspy Krk”, presnec, serowo-cytrynowe ciasto. Nie urzekło nas, nie przepadamy za sernikami (chyba że jest kremowy i ma w sobie pistacje), a ten był suchy i twardawy. Może dlatego, że był ze zwyklej sieciówki i trochę już poleżał w gablocie kempingowej piekarni zanim go kupiłam. Zajeżdżamy jeszcze tylko do zwykłego supermarketu  w mieście po zapasy Cedevity i Ajvaru dla nas i naszych znajomych i wracamy. Do Grazu dojeżdżamy później niż obiecywał GPS z powodu korków i długiego oczekiwania na kawę i parówki na stacji benzynowej. Nad miastem tęcza, którą postanawiam wsiąć za dobry znak. W hotelu biorę mega długi gorący prysznic. Kocham kempingowe życie, ale ten deszcz to było za dużo. Poza tym mieliśmy zapas ubrań na minimum +14 stopni (takie były prognozy) a nie + 8,5 które pokazywał samochodowy termometr.
Drugi dzień podróży jest stresujący. Całą drogę jesteśmy bombardowani informacjami o nowo zalanych terenach i kolejnych falach powodziowych na południu Polski i w sąsiadujących z nią od tej strony krajach. W pewnym momencie, kiedy autostradą mijamy Wiedeń, rozlega się niewiadomo skąd upiorny dźwięk alarmu. Nie wiemy co się dzieje. W pierwszej chwili myślimy, że popsuł się samochód, ale żaden komunikat się nie wyświetla na desce rozdzielczej, nie miga żadna lampka. Okazuje się, że na telefon Mateo przyszło ostrzeżenie z austriackie obrony cywilnej. Niedługo potem alert przychodzi na telefon Taty. Już wiemy o co chodzi ale i tak podskakujemy gdy urządzenie zaczyna wydawać ten szatański dźwięk. Nie miałam pojęcia, że nasze telefony w ogóle mają taką funkcję i zakres decybeli.
Zatrzymujemy się na typowy czeski obiad przy autostradzie. Obsługa jest bardzo miła, jedzenie sycące. Będziemy trawić te wszystkie gulasze, knedle, zasmażane kapusty i vrabce (po naszemu wróble) w sosie śmietanowym przez najbliższe dwa dni. 
GPS prowadzi nas na Ostrave, niestety tam droga się kończy wielkim, nieprzejezdnym rozlewiskiem. Może staruszka Zuźka (Suzuki Grand Vitara) dałaby radę, ale stoi w suchym (mamy nadzieję) garażu. Policja kieruje nas na Frydek-Mistek, dalej już Bielsko-Biała i w ulewnym deszczu, ale bez większych przygód, po dwóch godzinach docieramy do domu. Jak wielkiego mieliśmy farta przeczytamy rano, kiedy podadzą w wiadomościach, że tama w Ostravie puściła i miasto wraz z okolicą jest zalane już całkowicie.
Dwa tygodnie później jedziemy na dziki kemping na Bagry porządnie wysuszyć przyczepę. Bierzemy kawę, książki i wypieki z Gruzińskiej Piekarni. Nie uwierzycie, ale kiedy jest już całkowicie sucha, nadciąga burza. Gdyby nie Tata, doświadczony marynarz, nawet bym się nie zorientowała, że coś jest nie tak. Zanim rozlegną się pierwsze grzmoty w pośpiechu pakujemy, ja z Elio jedzenie i książki, Tata sprzęty kempingowe i Isabelle. Udaje nam się na styk, dosłownie w ostatniej chwili. W tej samej sekundzie gdy wsiadamy do samochodu zaczyna padać.
Jeszcze jedno post scriptum do tych wakacji to Zakrzówek. Jesteśmy z tych co uważają, że inwestycja w starym kamieniołomie była dobrym pomysłem i odpowiada nam estetyka, w jakiej przestrzeń pośród pięknych wapiennych skał została zagospodarowana. Woda  naprawdę ma tam wiele turkusowych odcieni, a w upalne dni przyjemnie chłodzi. Miał powstać wpis o krakowskich kąpieliskach podczas zeszłorocznych wakacji, które spędzaliśmy na miejscu. Do nadrobienia. Tymczasem wpadamy często na Zakrzówek z termosem kawy na - w tym miejscu chyba bardziej pasuje zatem fjaka niż fika, podczas rowerowych przejażdżek.



















































































































































































Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...