Nie sądziłam, że tak się rozpiszę o Szklarskiej Porębie. Przez to swoje gadulstwo, objawiające się też jak widać w formie graficznej, o mały włos nie zdążyłam przed wyjazdem do Kostaryki zrobić relacji ze spóźnionych, przeciągniętych, wrześniowych wakacji na chorwackiej wyspie Krk. Właśnie zaczęły się ferie zimowe, jestem już jedną nogą, a przynajmniej połową głowy w Ameryce Centralnej, podekscytowanie miesza się z milionem obaw. Czas zacząć pakować plecaki, spróbuję jednak jeszcze tu trochę poopowiadać o końcówce zeszłego lata.
Spodziewaliśmy się powrotu Taty w połowie sierpnia, mieliśmy nadzieję, że uda mu się wrócić z pracy nawet trochę wcześniej i dołączy do nas w krainie Ducha Gór. Tradycyjnie jednak spóźnił się o prawie miesiąc, już pominę że obowiązki na morzu wezwały go tydzień przed początkowo planowanym terminem, takie to życie z Marynarzem, może kiedyś napiszę o tym książkę. Miejsce na kempingu zarezerwował jeszcze przed wyjazdem na statek i data wyjazdu na te zaległe rodzinne wakacje (włączając w to naszą ukochaną Isabelle, której nie używaliśmy od dwóch lat) niebezpiecznie zbliżała się do daty jego powrotu, cały czas przesuwanej. Szczęśliwie wrócił, prawie na ostatnią chwilę, zdążyliśmy się raz dwa spakować, a pakowania nie było dużo, bo wybieraliśmy się w sumie na 5 dni nie licząc przydługiego dojazdu. Nie zabraliśmy nawet SUP-ów. Pościeli, lampionów czy donic z kwiatami nawet nie braliśmy pod uwagę, tylko najpotrzebniejsze: śpiworki, maszynkę i dżezwę do zaparzenia kawy, i płaszcze przeciwdeszczowe oraz kalosze, bo aplikacja pogodowa prognozowała deszcz. Aaa, i maskę snorkelingową, nowiutką, specjalnie w tym celu zakupioną (poprzednia, jak pamiętacie leży na dnie Adriatyku u wybrzeży Istrii). Spieszyliśmy tak, że nawet nie zajechaliśmy do Słowenii na zwyczajową jajecznicę na śniadanie, ani obiad do IKEA Brno. Wyruszyliśmy o dziwo tylko godzinę później niż planowaliśmy, pojawił się jednak niespodziewany problem: przepalona żarówka w przyczepie. Zmarnowaliśmy przez to trochę czasu na stacji benzynowej, jeszcze na początku podróży. Przenocowaliśmy w Grazu (zostałam oddelegowana na górę piętrowego łóżka), chociaż po niemieckiej wyprawie śladem bajek Braci Grimm sieć hoteli B&B trochę nam obmierzła, na szybki nocleg nadają się bowiem w sam raz i nie ma problemu z zaparkowaniem przyczepki, a i ze śniadaniem nie ma co wybrzydzać, w końcu to nie wyprawa degustacyjna. Aczkolwiek hot dogi na stacji Shell w Mikulovie, jeszcze w Czechach, mogliśmy sobie darować, były paskudne. Powinnam wreszcie powtórzyć czeski, bo Mateo miał wyraźne obawy, że przeze mnie dostanie źle zamówiony sos. Zapiwszy niesmaczny posiłek kofolą, ruszyliśmy w stronę czesko-austriackiej granicy, z moją kawą na przyczepce, gdzie została pozostawiona by wystygła, dobrze że w porę sobie o niej przypomniałam. Odkryłam że w schowkach dawno nie używanego auta mam zachomikowaną niezłą kolekcję słodyczy: wielkanocne jajeczko czekoladowe z Getyngi (a może nawet z Rawenny), krówkę z hotelu Antares (ale nie mogę sobie przypomnieć kiedy ostatni raz byliśmy w Gdyni) oraz cukierka lukrecjowego z Livigno (tego już bym raczej nie polecała spożywać).
Po miłych doświadczeniach na Istrii zdecydowaliśmy się znów na kemping sieci Valamar. Krk Premium Camping Resort, w pobliżu miasteczka o tej samej nazwie co ta nieduża wyspa, która na mapie ma kształt małego pterozaura usiłującego zjeść sąsiednią wysepkę Prvić. Wolimy kameralne, klimatyczne kempingi z duszą, ale ten jest całkiem spoko i mamy tu wszystko czego potrzebujemy. Okazał się być (co jest plusem) mniejszy niż to się wydawało na internetowej mapie (w przeciwieństwie do Isabelli, którą zapamiętałam jako większą) i jest spokojnie, ludzi kręci się niewielu. Nie dlatego, że jest po sezonie, bo wszystkie kwatery są zajęte. To jego zaleta, nawet w środku lata jest tylko tyle osób ile wyznaczonych miejsc, żadnego dopychania po kątach kosztem komfortu i tłoku w sanitariatach. Te są liczne i czyściutkie, ale co mi się bardzo podoba, część otwarta łazienki znajduje się tylko pod zadaszeniem, dzięki czemu myjąc zęby można kontemplować widok na morze. Zupełnie nie czuć posezonowej pustki, którą wprawdzie lubię, ale teraz bardzo odpowiada mi wciąż dość wakacyjna atmosfera. Brakuje dzieci, tych w wieku szkolnym. Maluchy zbierają się na wieczornych animacjach. O 19:00 pod okiem tatusiów, podskakują i podrygują niezgrabnie i słodko do rytmów piosenki “A ram sam sam”, którą Elio czasem nucił w czasach kiedy chodził do przedszkola. Irytująca jak większość tego rodzaju utworów, ale w ustach kilkulatka rozczula i rozbraja. To nie tylko trend parentingowy, że zebrało się tu tylu facetów z kilkulatkami, wystarczy spojrzeć na animatorkę: śliczną, młodą i wysportowaną, która pokazuje dzieciom jak mają się ruszać. Wcześnie rano, kiedy niebo jest granatowe, w toaletach przemykają z kosmetyczką nieliczni zaspani turyści, w powietrzu czuć pierwsze chłody, zapowiedzi jesieni.
Dokładny rekonesans robimy z Elio od razu. Kiedy Tata rozkłada nieco zatęchłą Isabelle zabieram Chłopców na basen. Podczas gdy się kąpią próbuję doczytać zabraną na drogę książkę.
Na początek tygodnia zapowiadane są wyjątkowo intensywne opady. Moglibyśmy spędzić czas w jakimś muzeum ale to będzie poniedziałek, a w poniedziałki są nieczynne. Poza tym tu na Krk raczej nie ma za dużo do roboty, to typowo wakacyjna wyspa, z przeznaczeniem na spacery, rowery i relaks w połączeniu z obserwacjami przyrodniczymi typu wschód/zachód słońca. Jedną z zalet (pośród licznych zalet i wad) wrześniowego, posezonowego wczasowania jest to, że nie trzeba się zrywać w środku nocy by obejrzeć wschód słońca. Nie jest to jednak możliwe gdy niebo jest całkowicie zachmurzone, wiatr targa przyczepą, a deszcz co chwilę wściekle wali o jej dach. Ciężkie chmury, szara obietnica poniedziałkowej ulewy wisiały już nad kempingiem kiedy przyjechaliśmy. Zaczęło padać tuż przed tym jak zrobiło się ciemno i chwilę po tym jak wykąpaliśmy się w morzu. Woda była cudowna, choć z początku, przez to że nasze ciała rozgrzane były parnym dniem, wydawała się zimna. Kempingowa restauracja nie zachwyca. Kolacja była droga, w dodatku zupełnie bez smaku. Zamówiliśmy zupę rybną i risotto z krewetkami, dzieciaki oczywiście ćewapčići i pizzę. Odsyłamy je do łóżek i idziemy na spacer, nad brzeg morza. W oddali widać światła miasteczka, podświetlone mury Frankopańskiego Zamku (Frankopanski kaštel). W nocy słychać burzę, ale przechodzi bokiem.
W rogu naszej parceli rośnie nieduża oliwka. Żartuję, że w jadalni, bo tam rozstawiliśmy stolik z krzesłami, ale teraz wszystko stoi w przyczepce. Jemy śniadanie ściśnięci, wokół bałagan. Tata i Elio kupili pieczywo w piekarni, do której mamy bliziutko. Zakupów w drogim i słabo zaopatrzonym, jak to zwykle z kempingowymi marketami bywa, nie zdążyli zrobić, bo rozpadało się okrutnie. Ściana deszczu, w środku robi się nieprzyjemnie wilgotno. Wiatr szarpie przyczepą coraz mocniej, jakby miała zaraz odlecieć. Przeczekują, aż ta fala deszczu minie i biegną do sklepu. Po lokalny ser, pasztet z truflami. Kupują nawet wino na kolację, ale zapominają o herbacie. Kiedy wysyłam ich jeszcze raz, spada kolejny deszcz, wracają totalnie przemoczeni. Na plaży żywioł z furią uderza falami o brzeg. Kiedy idę tam by zrobić zdjęcia, prawie wywiewa mi telefon z rąk. Sztorm szaleje do południa. Tata uważa, że mogła być nawet 8-ka. Kiedy się kończy idziemy się wykąpać. Woda jest zimniejsza niż wczoraj i nie tak krystaliczna jak zwykle. Ze świeżo naniesionych przez fale kamieni, wybieramy sobie z Elio najładniejsze, najbardziej interesujące. Potem jedziemy na obiadokolację, do Krk. Z trzech restauracji które na Google Maps wpadły mi w oko wybieramy Neptun. Bardzo się sprawdza, chociaż widać że to turystyczne miejsce, zajrzymy tam jeszcze pare razy. Pora na spacer po mieście i muzeum, które jest jednak czynne w poniedziałki, chociaż i tak przestało padać. The Interpretation Center of the Maritime Heritage of the Island of Krk, pod taką nazwą je znalazłam, ni to muzeum, ni to centrum marynistyczne. To efekt pasji i pracy pewnego człowieka, kolekcjonera i autora modeli statków. Pięknych! Otrzymał za nie zresztą w ’98 brązowy medal w Gdańsku. Przedmioty związane z morskim życiem zebrane zostały z całej okolicy. Wiele tu informacji o wyspie i jej historii. Wspaniałe modele. Sztuka marynistyczna. Właściciel chętnie wdaje się w pogawędkę i uzupełnia opisy dodatkowymi ciekawostkami. Chcielibyśmy się jeszcze pokręcić po tym uroczym miasteczku, ale zrywa się nieprzyjemny wiatr, sugerujący że za chwilę nastąpi kolejna ulewa. Pierwsze krople spadają na nas kiedy bocznymi wąskimi, murowanymi uliczkami przemykamy do stojącego na parkingu za starymi murami samochodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz