niedziela, 5 stycznia 2025

Pocztówki z Jeleniej Góry

W dniu dzisiejszym Mama, czyli ja otrzymuje medal za przygotowanie prowiantu na wycieczkę do Jeleniej Góry. Zdecydowanie się nie popisałam, wybrawszy się na przystanek autobusowy z plecakiem pełnym jagodzianek, o czym mimo wczesnych godzin porannych, za pomocą słodkiego aromatu rozsiewanego przeze mnie na każdą stronę świata, zostały poinformowane wszystkie osy ze Szklarskiej Poręby. Czekając na autobus, musieliśmy cały czas być w ruchu, inaczej natychmiast wokół nas zaczynała krążyć groźnie brzęcząca chmara pasiastych owadów, wyjątkowo tego lata uciążliwych. Jednej z nich, bardzo agresywnej, o mały włos nie połknęłam, kiedy zaplątała mi się nomen omen we włosy.  Sama czułam ten smakowity i upojny zapach wędrując w upale, na który zapowiadało się od rana. W dodatku w związku z prognozą nie wzięłam termosu z herbatą, a przecież do jagodzianek gorąca herbata smakuje najlepiej, niezależnie od temperatury powietrza. Tuż przed odjazdem dołączył do nas Mateo wraz ze swoim rowerem, który także postanowił na swoich dwóch kółkach zaznać odmiany, bo Szklarską i jej rowerowe trasy zna już jak własną kieszeń. My zapisaliśmy się na grę terenową już miesiąc wcześniej. Na ogłoszenie trafiliśmy przypadkiem, śledząc wydarzenia związane z regionem w czasie kiedy tam będziemy, żeby nas coś ciekawego przez nieuwagę nie ominęło. Był to jednak pretekst by zawitać do Jeleniej Góry, do której pewnie byśmy się nie wybrali bez okazji, bo na miejscu jest co robić, a nawet jeśli byłoby inaczej zawsze przecież można poleniuchować na kamieniach nad potokiem, zamiast biec rano na autobus z rojem os śledzącym przemieszczanie się zawartość twojego plecaka. (Swoją drogą jak im się udaje zachować TAKĄ talię, jedząc tyle cukru i innych węglowodanów). Ponieważ komunikacja publiczna nie jest tu tak dobrze rozwinięta jak w sąsiednich miastach Dolnego Śląska, zasięgnęliśmy porady w kwestii transportu do stolicy regionu w Informacji Turystycznej. Otrzymaliśmy wydrukowany dokładny rozkład kursującego między Szklarską a Jelenią autobusu nr 109 (a dokładniej między Jakuszycami a Jelenią Górą). Podróż trwała prawie godzinę. Babcia, która spędziła w tym regionie tegoroczną majówkę zwróciła naszą uwagę na piękne domy, których wiele mijaliśmy jak tylko autobus wjeżdżał w teren zabudowany. Wymyśliłam zabawę w “kto wypatrzy najładniejszy dom w mieście”. Nie wszystkie są odnowione, widać było, że wiele jest jeszcze do zrobienia w tym ładnym, kojarzącym mi się trochę z Piłą (ten wszechobecny jelonek, który zdobi herby obu miast), w której kończyłam liceum, a trochę z Olsztynem, ale z tym drugim nie potrafię napisać dlaczego, bo to tylko moje wrażenie, choć bardzo silne (może chodzi o odbudowane kamienice w centrum, podobną wielkość, znaczenie dla regionu). Z tym większym smutkiem reagowaliśmy tej jesieni na dramatyczne wiadomości o zniszczeniach i ludzkich tragediach wywołanych wrześniową powodzią. Tamtego dnia, mimo upału zdecydowanie bardziej dokuczliwego z dala od leśnego cienia i kojącego szmeru chłodnych wód Kamiennej, pełne słońca miasto zrobiło na nas raczej sympatyczne i pozytywne wrażenie. Nie wiem czy chciałabym tu spędzić więcej niż jeden dzień, bo wolę górskie i wiejskie klimaty, z jeszcze większą tęsknotą zerkałam na dobrze widoczny, mimo dużej odległości kształt budynku RTON Śnieżne Kotły. Ale dobrze, że się wybraliśmy. Nawet jeśli i “gra terenowa” okazała rozczarowaniem. W każdym razie spodziewałam się czegoś innego i w małym kameralnym gronie. Wyobrażałam sobie klasyczną zabawę łączącą podchody z poszukiwaniem ukrytych znaków i rozwiązywaniem związanych z regionem i miastem zagadek, w kilkuosobowych grupach. Utwierdzała mnie w tym przekonaniu informacja w mejlu zwrotnym, by zabrać wygodne obuwie i latarkę. W rezultacie  niepotrzebnie męczyłam się cały dzień w zakrytych butach zamiast sandałach, gdyż był to zwykły spacer po centrum, a w południe w umówionym miejscu, pod Fontanną Neptuna stawił się spory tłum ludzi (co robi Neptun w Jeleniej Górze to inna historia). Przewodnik opowiadał ciekawie, jednak ilość wątków i faktów historycznych była przytłaczająca nawet dla nas, dorosłych. Dzieciaki zaczęły się nudzić, za co nie można ich winić. Alternatywna zabawa, polegająca na odszukiwaniu poukrywanych w różnych miejscach  starówki kodów QR, nie wchodziła w grę. Moją intencją było odciągnięcie młodzieży od urządzeń elektronicznych przynajmniej w wakacje, nie przyjechaliśmy tu zresztą grać w jakieś Pokemony. Udało się więc przekonać dzieci, byśmy zostali do końca skądinąd interesującego wykładu. No dobra, skusiłyśmy ich kolacją godną krążącej o mnie opinii Marii Antoniny (mogę w domu nie mieć chleba, ale coś słodkiego na fikę zawsze musi się znaleźć), o czym będzie w dalszej części postu. Poznawszy dzieje miasta, odbudowanych po wojnie z całkowitych zgliszczy kupieckich kamienic, dawnych stosunków handlowych jeleniogórskich kupców z krajami zamorskimi (stąd ten rzymski bóg morza na placu Ratuszowym w miejscu dawnej studni, a także morskie motywy na jednej z piękniejszych kamienic, przy ulicy 1 Maja, gdzie mieści się Galeria Karkonoska) oraz odbywających się tu w sezonie Festiwali Teatrów Ulicznych a także obfotografowawszy Kamyk z Jeleniej Góry (umieszczony na pamiątkowej tablicy na placu Ratuszowym kamień z filmu Stanisława Barek “Miś”), zakończyliśmy spacer pod kościołem pw. Podwyższenia Krzyża Świętego, dawniej (1709-1945 r.)  Ewangelicko-Augsburski, po wojnie katolicki Kościół Garnizonowy Wojska Polskiego. Najbardziej ze wszystkich opowieści przewodnika, w pamięci utkwiła mi historia pastora, który w kościele tym został podczas kazania śmiertelnie rażony piorunem. Ponoć nie była to kara z niebios, gdyż był uważany za osobę dobrą i życzliwą. Upamiętnia to jedna z kamiennych tablic. Nie miałyśmy sumienia namawiać dzieci na zwiedzanie dość sporych rozmiarów świątyni i jej otoczenia, usiedliśmy  w cieniu na trawie i zjedliśmy wreszcie pachnące jagodami drożdżówki, upieczone w stylu jaki pamiętam z dzieciństwa - ciężkie i miej słodkie niż te które jadamy obecnie, nieco zapychające, a ja pożałowałam po raz kolejny, że nie wzięłam do nich herbaty. Na obiad udaliśmy się do znajdującej się tuż obok Restauracji Relax Obiady domowe, o wiele mówiącej nazwie i zwyczajnym wnętrzu, też przypominającej zapachem czasy mojego dzieciństwa, a dokładnie nieistniejącą już od dawna restaurację Turystyczną w rodzinnym mieście na północy Polski, w której stołowaliśmy się w latach 80-tych. Jedzenie, czego się spodziewaliśmy, nie było zbyt szałowe, za to budynek w którym mieścił się lokal od razu uznałam za zwycięzcę  ogłoszonego w autobusie rankingu na najpiękniejszy dom w Jeleniej Górze. Mieści się tam Jeleniogórskie Centrum Kultury (oraz, jak odkryłam podczas pisania postu Karkonoskie Stowarzyszenie Gier bez Prądu - miły zbieg okoliczności). W drodze powrotnej Elio zakupił sobie kamyki na pamiątkę, po długim i trudnym wyborze przy pełnym skarbów straganie. Od sprzedawcy, któremu najwyraźniej spodobało się jego zaangażowanie w temat, dostał jeszcze gratis kawałek pirytu i dwa małe kryształy górskie. Najfajniejsze były jednak zakupy pocztówek w Agencjji Pocztowej “Tramwaj” mieszczącej się w zabytkowym wagonie tramwaju zaparkowanym po drugiej stronie (niż fontanna z Neptunem) placu Ratuszowego. W przesympatycznej atmosferze otrzymaliśmy nie tylko pocztówki i znaczki ale i przecudne pieczątki, które jak wspominałam też zbieramy na pamiątkę. Szkoda że nie wstąpiliśmy do tej Galerii Karkonoskiej, bo doczytałam, że i wnętrze jest godne uwagi. Ponieważ ponad stuletni budynek został zaprojektowany tak, że część handlową wkomponowano w skarpę, na kolejne piętra handlowe (poza domem towarowym w budynku znajduje się część mieszkalna) schodzi się w dół, a nie jak to bywa tradycyjnie, w górę. Wróciliśmy na Dworzec Autobusowy przy współczesnej i brzydkiej Galerii Handlowej (ten w Szklarskiej Porębie to właściwe przystanek - pętla, ale bilety i tak w obie strony kupowaliśmy u prowadzącego pojazd) Ten sam kierowca, który rano ofukał nas za wchodzenie tylnymi - nie tymi drzwiami co trzeba (pamiętam, że kiedyś za to samo oberwało mi się w Czechach) zabrał nas z powrotem w Karkonosze, wyraźnie już zmęczony kursami w te i z powrotem, prowadził nerwowo i ze zbyt dużą prędkością, żeby nie napisać że jak wariat. Wysiadłszy, po zaledwie kilku metrach, tylko wspięliśmy się  po schodach na piętro, znaleźliśmy się w kawiarni Cafe Abrabezabra na obiecanej dzieciom kolacji. Obie z Babcią jesteśmy wielkimi amatorkami białkowego deseru, a właściciele Karkonoskiej Bezy się nie przechwalają: jest naprawdę świetna, wręcz obłędna! Podobnie jak inne słodkości, lody, lemoniady i kawa Laboranta, produkt lokalnej marki inspirowany tradycją karkonoskich laborantów, dawnych zbieraczy i znawców ziół. Do tego fantastyczna obsługa i taka atmosfera oraz piękny wystrój, z wielką przyjemnością tam wpadaliśmy na “male co nieco”. Podczas tej pierwszej wizyty Elio i jego kuzynka dostali „na drogę” bonusowe pierniczki. Mogli wprawdzie wybrać sobie po jednym z tych połamanych, wycofanych ze sprzedaży ale i tak były śliczne i pyszne, a dzieciaki uszczęśliwione. Kolejny tego dnia prezent. Zapomniałam jeszcze napisać o Mundku, jednym z kotów w Piekarni Górskiej, tej w której kupowaliśmy pieczywo na śniadanie i  dzisiejsze jagodzianki. Otóż Mundek jest właściwie beżowo-popielaty, tylko mordkę, uszy i ogon ma całkowicie czarne. Wygląda tak jakby każdego dnia osobiście sprawdzał czy bułeczki są należycie wypieczone wsadzając do pieca pyszczek lub ogon. Zadek, jak przystało na kota piekarza, pokryty ma mąką. Jest zbyt zwinny by załapać się na fotografię.

Przed powrotem do Józefiny zatrzymaliśmy się pod Kruczymi Skałami by z ulgą zdjąć buty i zanurzyć zmęczone długim chodzeniem stopy w cudownie orzeźwiającej wodzie potoku. To był długi dzień.



































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...