środa, 15 stycznia 2025

Śladami Walończyków i leśnych hutników, kolejne punkty i zakręty oraz widoki z góry

Tego dnia, kiedy rankiem oddawaliśmy z Mateo wypożyczony rower i poszłam odwiedzić stanicę harcerską umówiliśmy się z Babcią i dzieciakami, mieli dojechać taksówką, pod Muzeum Ziemi Juna (9) By tam dotrzeć, po wspięciu się ulicą (Kołłątaja?) którą chyba rozpoznałam z wędrówki  na dworzec z czasów gdy spędziłam na stanicy tę jedną noc ostatniego lata przed Maturą, musiałam „przedrzeć się” przez skałki oddzielające ruchliwą  ulicę Jeleniogórską (droga krajowa nr 3) przy której stoi budynek dawnej Karczmy Głodowej a dziś JUNY - Strażnicy Walońskiej, od ostatniego fragmentu ciągnącej się przez całą Szklarską Porębę ulicy 1 Maja, wpakowałam się tam bowiem w SANDAŁACH, nieświadoma, że chodnik się skończy, pobocza nie będzie, a ja powinnam tu zawsze nosić buty górskie. Bardzo też być może, że znów pobłądziłam, wybrawszy nie tę drogę co powinnam. Szczęśliwie nie skręciłam kostki i mogliśmy rozpocząć zwiedzanie, najpierw tropem Walończyków. Ta tajemnicza nazwa padła tu już kilkukrotnie i pora napisać na ich temat nieco więcej, ale dopiero będę go zagłębiać, choć na ten moment odrobinkę bardziej interesują mnie z kolei Laboranci, czyli ludzie od botaniki i ziołolecznictwa. Walończycy zaś zajmowali się kamieniami, tymi cennymi. I robili to w sposób fascynujący, nie tylko z perspektywy czasów kiedy żyli, gdy darzono ich wielkim respektem i odbierano jako postacie tajemnicze, żyjące trochę na granicy światów: realnego i magicznego. Ich styl życia, sposób bycia a przede wszystkim niesamowita wiedza i znajomość skał i minerałów do dziś wzbudza ciekawość, spowodowaną jakimś rodzajem tajemnicy, wiedzy tajemnej. Potrafili rozpoznać co kryje się w zwykłym na pozór kamieniu tylko na podstawie jego wyglądu. Wiedzieli gdzie znajdują się interesujące ich złoża cennych minerałów dzięki uważnej obserwacji przyrody. Porównywano ich do alchemików i astrologów, ponieważ potrafili nie tylko wydobywać ale i przetwarzać bogactwa naturalne. Tworzyli rodzaj bractwa, tajnego stowarzyszenia, posiadającego własne reguły, sekretne znaki, rytuały i stopnie wtajemniczenia. O ich zapiskach i księgach zawierających opisy miejsc bogatych w pokłady rud i skrytych skarbów do dziś krążą legendy, które podobnie jak to się ma z postacią Ducha Gór są dobrym materiałem marketingowym, ale rzeczywiście tworzą świetną, pełną tajemnic i sekretów, wakacyjną atmosferę dla małych, ciekawskich poszukiwaczy przygód i ich pragnących oderwać się od szarości codzienności rodziców. Skąd przybyli? Jak podaje wikipedia Walończykami bądź Walonami (nazw tych używa się wymiennie dla określenia profesji, nie odnosi się do narodu Walonów, mieszkańców Walonii, francusko-niemieckojęzycznego regionu w południowej części Belgii) “w niemieckojęzycznych siedliskach górskich nazywano poszukiwaczy Venediger albo Walen, nazwa pochodna od Welsche, określająca obcokrajowców, najczęściej ludzi mówiących językami romańskimi. Według ówczesnych dokumentów i legend mieli pochodzić z Włoch, Francji czy Hiszpanii.” Jeśli nie macie zamiaru lub nie możecie wybrać się w te miejsca o których teraz piszę, a ciekawi Was ta niezwykła społeczność, zajrzyjcie na stronę miasta lub muzeum Hauptmannów. Również na stronie Muzeum Juna znajdziecie mnóstwo ciekawostek i historycznych faktów. Jeśli jednak się wybierzecie warto nie tylko obejrzeć wystawę, na której można zapoznać się z powyższymi tematami (na parterze) czy zachwycić się niesamowitymi okazami kamieni i minerałów (na pierwszym piętrze, tu obowiązuje zakaz fotografowania) lub dokonać zakupów w miejscowym sklepiku ale, co bardzo polecamy, wziąć udział w warsztatach “Co w skałach siedzi ?” Są dwa rodzaje do wyboru, nasze dzieciaki zdecydowały się zarówno na poszukiwanie kamieni ozdobnych w skale za pomocą młotka i przecinaka - “Preparacja minerałów” jak i “Poszukiwanie “złota”” czyli wydobywanie z rzecznego piasku, przy użyciu specjalnych mis, kawałków znanego jako “złoto głupców” pirytu. Wszelkie informacje odnośnie terminów i cen znajdują się na stronie. Budynek Muzeum położone jest przy Czeskim Brodzie, czyli miejscu w którym w średniowieczu przebiegał trakt handlowy nazwany Czeską Ścieżką, prowadzący na czeską stronę Karkonoszy. Do dziś zachowały się jego fragmenty. Ich przebieg pokrywa się z niebieskim szlakiem turystycznym, prowadzącym do schroniska pod Łabskim Szczytem. Wędrowali nim kupcy, pielgrzymi i właśnie Walończycy. My udajemy się dalej ich śladem do Starej Chaty Walońskiej (10), znajdującej się kilkanaście minut pieszo, po drugiej stronie drogi i rzeki - trzeba się wrócić przez most na ulicę 1 Maja i podążać za drogowskazami. Znajdziecie się w miejscu dziwnym, czarodziejskim i malowniczym. Stara Chata Walońska została wybudowana w miejscu dawnej osady na wspomnianym przed momentem szlaku. Swego czasu znajdowało się tu siedziba Sudeckiego Bractwa stworzonego przez Wielkiego Mistrza Juliusza Naumowicza. Współczesne bractwo to grupa miłośników gór i historii regionu, dzięki którym udaje się podtrzymywać tradycję i pamięć o mistycznym ludzie, jakim byli Walonowie. Każdy może do niego wstąpić i zdobyć pierwszy stopień wtajemniczenia! 

Bardzo lubię takie miejsca jak to, nieco zaniedbane i chaotyczne, częściowo zawłaszczane przez otaczającą naturę, co dodaje autentyczności poczuciu że cofnęliśmy się w czasie. Stoisko z pamiątkami, mimo że turystów jest niewielu, wygląda jak starodawne targowisko różności, a ilość skarbów ziemi umieszczonych w wystawowych gablotach imponująca. Jest charyzmatycznie. To barwne miejsce kojarzy mi się odrobinę z Galerią Srebra Juhls w Kautokeino w norweskiej Laponii, choć ma nieco inny charakter i jest znacznie bardziej zaniedbane i zabałaganione. Pod ciepłym sierpniowym słońcem, pośród łagodnych pagórków obrośniętym trawą niczym w jakimś Bag End w Hobbitonie, wracamy do głównej ulicy by znów z niej zboczyć tym razem w stronę innej dziedziny wiedz tajemnych, na granicy magii,  do świata czarodziejów szkła, mistrzów hutnictwa. Historia Szklarskiej Poręby związana jest ze szklarstwem, co zachowało się nie tylko w nazwie i fragmentach starych pieców i urządzeń, na pozostałości których można się natknąć wędrując po okolicy. Jednym z miejsc, w którym wielowiekowe tradycje hutnictwa są podtrzymywane jest Leśna Huta (11). Zanim wstąpimy do środka, do sklepiku pełnego kolorów, figur i kształtów robimy jedenastą z kolei (poprzednie dwie mamy od Walończyków) kalkę znaku na głazie, obok którego stoją tabliczka informująca, że znajdujemy się w zaułku szklarzy oraz nieco kiczowata figura młodej kobiety w niebieskiej sukience, nie mam pojęcia kogo przedstawia. Chat GPT, któremu lubię ostatnio zadawać pytania, na które odpowiedzi nie udaje mi się znaleść na innych stronach,  twierdzi, że to niejaka Błękitna Dama, jeden z tutejszych symboli,  upamiętniający legendę o duchu kobiety, który nawiedzał okolicę w XIX w. Pierwsze huty powstawały w początku XIV w. Nazywano je leśnymi, bo powstawały w głębokich karkonoskich lasach, gdzie było pod dostatkiem niezbędnego surowca do produkcji szkła. Proces ten wymagał dużych ilości drewna, które służyło jako paliwo do pieców hutniczych. Po jakimś czasie huta zmieniała swoją lokalizację. Przemysł ten jest jedną z przyczyn dla której jednym z dominujących gatunków drzew jest świerk, który dzięki sprzyjającym warunkom rozprzestrzenił się i zadomowił, a był sadzony celowo właśnie  ze względu na intensywną eksploatację. Nie do końca było to dobre dla ekosystemu jak i samych świerków, obecnie lasy te są objęte ochroną, ale i one stanowią pamiątkę okresu świetności karkonoskiego hutnictwa, kiedy to w XVIII i XIX w. obszar był jednym z głównych ośrodków produkcji szkła w regionie. Leśną Hutę prowadzi mistrz Henryk Łubkowski. Warto tu zajrzeć nie tylko po uroczą szklaną pamiątkę, ale zapoznać się z procesem wytopu szkła barwionego w masie, ręcznie formowanego lub wziąć udział w warsztatach szklarskich. My z wielką ciekawością i fascynacją obejrzeliśmy pokaz ręcznej produkcji szkła, za pomocą dawnych narzędzi i form kuglerskich. Na naszych oczach powstawały szklane ozdoby, wazony, figurki zwierząt i mimo, że wszystko zostało dokładnie wyjaśnione, naukowo i fachowo przedstawione, a na nasze pytania odpowiadano wyczerpująco, nie można było pozbyć się wrażenia, że oto na naszych oczach dzieją się rzeczy magiczne, a wszystkie piękne przedmioty nie zostały przy pomocy chemii i fizyki wytworzone tylko naj(nie)zwyczajniej w świecie wyczarowane. Do domu wraca z nami  mały uroczy zielony świecznik na tealighty.

Pozostajemy w bajkowych nastrojach, w wielobarwnej tonacji, za sprawą kolacji, która i tym razem  przez niektórych zostanie uznana raczej za deser (w sumie słusznie bo przecież zjedliśmy już obiadokolacje, tym razem w Restauracji Heaven) w postaci orientalnych słodyczy kupionych w małym sklepiku z lokalnymi miodami nieopodal poczty. Ciekawi nas jak smakują wszystkie kolory, więc dzielimy każdy kawałek na równe części, żeby każdy mógł spróbować i robimy ranking na najlepszy słodycz. Zjedzenie niektórych rodzajów jest trudne nawet z bardzo mocną i gorzką herbatą. Podobnie zrobimy innego wieczoru z kolorowymi kostkami jeszcze bardziej słodkiego locum, zakupionego w tym samym miejscu.

Następnego dnia udajemy się po pozostałe znaki z Magicznego Szlaku Ducha Gór. Znów idziemy w okolice Dworca Głównego i Szklarskiej Poręby Średniej, spacer jest długi i niebezpieczny, nie dlatego że idziemy na Zakręt Śmierci (12), ale ponieważ droga do niego prowadzi poboczem szosy. Nie bardzo mi się to podoba, chodnik skończył się po prostu, nagle. Najwyraźniej powinniśmy byli pójść szlakiem (żółtym bodajże). To kolejny punkt z przeszłości, niewątpliwie wrażenie zrobiła na mnie wtedy przede wszystkim jego nazwa i związane z tutejszymi wypadkami samochodowymi statystyki. Wygląd może i trochę też: miałam 9 lat, nie było tu wtedy jeszcze tyle drzew i ostry łuk bardziej się odznaczał w krajobrazie (albo zapamiętałam zrobioną z góry, rozpowszechnianą wówczas fotografię), a niebezpieczne zakręty Drogi Trolli w Norwegii czy greckich i albańskich gór z późniejszych wypraw, nawet mi się jeszcze nie śniły. Teraz to tylko “punkt do odhaczenia”, pretekst do wycieczki i do zjedzenia grochówki z wojskowej kuchni polowej na parkingu koło zakrętu wraz grillowaną kiełbasą. Czekając na potrawy przymierzamy wojskowe hełmy i fotografujemy się w nich - Elio z karabinem, ja ogromną chochlą zamiast broni (wygląda równie groźnie). Po posiłku rozdzielamy się, dziewczyny wracają już do apartamentu, my z Elio ruszamy po kolejne znaki i przygody. W tym jedną także niezbyt bezpieczną. W drodze do Lipy Sądowej, kolejny raz gubię drogę: nie zwróciłam uwagi, że trasa GPS w telefonie w pewnym momencie zmieniła się przez przypadkowe kliknięcie z pieszej na samochodową. Nie zauważam tego, ponieważ w tym akurat miejscu właściwa droga wyglądała jak wjazd na czyjeś podwórko, a pobocze przy jezdni całkiem przyzwoicie. Dopiero kiedy nagle zrobiło się bardzo wąsko, ale już za późno by zawrócić zorientowałam się, przerażona i zrozpaczona, że źle idziemy a mijające nas samochody jadą z coraz większą prędkością po coraz ostrzejszym łuku. Na mapie wyglądało to nie za dobrze, przed nami znajdował się długi i pozwijany odcinek szosy. Złorzecząc w myślach a trochę i na głos na swoją głupotę i totalną nieodpowiedzialność, jednocześnie uspakajając Elio, że zaraz będziemy w bezpiecznym miejscu, z sercem w gardle postanowiłam dotrzeć do najbliższej zatoczki i tam złapać stopa do najbliższego chodnika, a jeśli to się nie uda, taksówkę. Elio nigdy ze mną  (chyba) na stopa nie jechał, więc pomysł mu się spodobał. Udało się, zatrzymała się miła kobieta, mniej więcej w moim wieku, którą najwyraźniej zesłał sam Duch Gór i niech jej wynagrodzi! Zabrała nas w bezpieczne miejsce, zawiozła niemal do samego celu, w przesympatycznej atmosferze. Poradziła nam byśmy o drogę nie wahali się pytać miejscowych, bo w tym mieście ścieżki są czasem trochę pokręcone.

Wysiadamy na skrzyżowaniu, tuż przy minizoo. Zwierzaczkowo Mini Zoo to hobbystyczne gospodarstwo państwa Lidii i Roberta Zaczek, którzy postanowili stworzyć miejsce, gdzie dzieci mogą spędzić czas w towarzystwie zwierząt, poznać ich zwyczaje, a także zrozumieć, ze to nie pluszowe interaktywne zabawki, lecz żywe istoty które mają swoje potrzeby i uczucia a także różne charaktery i opieka nad nimi to praca i obowiązek. Jak czytamy na ich stronie internetowej, zaczęło się od kucyka, w tej chwili zwierząt jest mnóstwo, od królików w każdym rozmiarze, ubarwieniu i rodzaju sierści (to samo jeśli chodzi o rodzaje ptactwa domowego) przez kozy i egzotyczne jaszczurki, po szopy pracze (Bonnie i Clyde, ponoć oswojone i niezwykle przyjazne) i jeżozwierze. Zostało tylko 15 minut do zamknięcia, ale właścicielka pozwala nam wejść i zostać jak długo chcemy, nie poświęcając nam więcej uwagi. W czasie gdy ona wraz z resztą rodziny zajmuje się zwierzętami, jakby nie było zbliża się pora kolacji, my głaszczemy tutejszych mieszkańców i fotografujemy pod czujnym okiem owczarka podhalańskiego, z którym bezpośrednią integrację jednak nam odradzono. Nie jest częścią sympatycznego mini zoo, tylko pilnuje tu porządku. Obwąchuje mój, pozostawiony w trawie plecak, jakby przeprowadzał kontrolę niczym profesjonalny ochroniarz na bramkach. Nie bawimy długo w tej uroczej, pełnej życia zagrodzie, bo naszym głównym celem w okolicy jest Lipa Sądowa (13). Znajdujemy się w najstarszej części miasta, które przed wiekami nazywało się Stara Wieś. Raz do roku, dokładnie w tym miejscu odbywały się sądy, tuż obok stała karczma sądowa, stąd i nazwa starego drzewa, które jak każde stare drzewo jest niesamowite i robi na mnie ogromne wrażenie, jeszcze większe niż topola na Deutsche Märchenstraße. Dostrzegam ją z daleka. Jest spora, a pęknięcia w korze i ogromne dziuple sprawiają, ze z jej pień z oddali przypomina starą  twarz z szeroko otwartymi ustami, troche jak z obrazu Edwarda Muncha. Ogrodzona i podparta jak sędziwa staruszka. Nawet jeśli sama nie jest przedstawicielką entów, z pewnością zamieszkują ją jakieś tajemnicze, bajkowe istoty. Po zrobieniu kalki ze znaku (głaz stoi moim zdaniem trochę zbyt blisko ruchliwej ulicy), siadamy na ławce i chwilę kontemplujemy majestatyczne piękno wiekowego drzewa, ale nie za długo, bo nadchodzi wieczór a mamy zamiar wracać pieszo, wprawdzie zdecydowanie unikając dróg szybkiego ruchu, jednak zanim dotrzemy do centrum czeka nas długa trasa labiryntem półwiejskich uliczek. Ponieważ całkiem nieźle nam ten powrót idzie i udaje nam się nie zgubić zachodzimy na Aleję Fraszek do Parku Sztaudyngera, mieszkańca Szklarskiej Poręby w latach 1947-1950. Ponownie podczas tego pobytu mijamy kolorową Norweską Dolinę i kościół z obrazami Wlastimila Hoffmana. Wchodzimy do niego, by szybciutko obejrzeć wnętrze i Chrystusa na tle Szrenicy zanim rozpocznie się nabożeństwo. W centrum miasta jest jeszcze jasno, chociaż ozdobne girlandy lampek i świecące szyldy coraz wyraźniej odcinają się od tła w szarzejącym po zachodzie słońca krajobrazie. Wchodźmy na niewysoką platformę nad Skałkami Karczmarz, dopiero teraz możemy uczciwie powiedzieć, że tę atrakcję z Magicznego Szlaku Ducha Gór mamy “zaliczoną”. Na widocznym stąd Skwerze Trójki tłoczno. Uliczny grajek rozstawił się ze swoją gitarą.

Kolejny dzień, niedzielę, znów “odpoczywamy”. Śpimy długo. W planach mamy tylko lody i LEGO. To drugie przy okazji, ale jeśli nas znacie lub czytacie, to wiecie, że na naszym miejscu głupio byłoby taką okazję ominąć. Tym bardzie, że Wystawa Klocków Brick City w Szklarskiej Porębie ogłasza, że ma w swojej ofercie Wystawę Historyczną - Zapomniane Zawody, dotyczącą regionu. Jasne, że chcę zobaczyć hutników, drwali czy kowali a przede wszystkim karkonoskich Laborantów i  Walończyków z LEGO. Dzieciaków nie trzeba dwa razy namawiać. Bilet jest zdecydowanie przepłacony, lecz radość na widok “starych zestawów” i limitowanych minifigurek, bezcenna. Lokalną Cafę wybieramy nie tylko dlatego, że jesteśmy dziś zbyt leniwi by iść aż do Abrabezabry, ale by spróbować oferty innych lokali i mieć porównanie. Jak się spodziewamy, mimo starań bardzo miłej pani za ladą, porównanie to wypada na niekorzyść tej pierwszej. Deser jest co najwyżej przeciętny. Smaki zbyt słodkie  i sztuczne, zwłaszcza polewa “o smaku borówkowym” i wściekle niebieskim kolorze, w dodatku o konsystencji płynu do toalety więc i takim wyglądzie. Dzieciaki zjadają ze smakiem, ale po takiej ilości cukru zachowują się jak Gumisie z bajki Disney’a po spożyciu soku z gumi jagód. Są pełne energii, która jako że nie mają jak dać jej tu ujście, po niedługiej chwili zamienia w regularną “głupawkę”. Wygłupiają się już przez resztę popołudnia i wieczoru, które spędzamy nad potokiem i przy kolorowankach. Zostało nam kilka “hologramów” do zdobycia i 2 pełne dni w Szklarskiej.

Nie mogę się doczekać, tego co następuje po weekendzie, bo ten jedyny raz nie licząc wycieczki na Wysoki Kamień (w dodatku nieudanej) udajemy się w góry. Dzień jest piękny i słoneczny, na szlaku mnóstwo ludzi, do tłumów na tatrzańskich szlakach jednak daleko i chociaż na szczycie Szrenicy (14) trudno znaleźć spokojne wolne miejsce na odpoczynek i musimy uzbroić się w cierpliwość by zrobić “odrysowankę”, bo co chwilę ktoś nie zważając na nasze próby wpycha się by zrobić sobie przy tabliczce ze znakiem zdjęcie, nie jest źle, a widok na Kotlinę Jeleniogórską zabiera dech w piersiach. Ładne widoki podziwialiśmy po drodze, wjechaliśmy bowiem na szczyt kolejką krzesełkową, w ramach dodatkowej (chociaż trzeba przyznać dość kosztownej) atrakcji. Trasa składa się z dwóch części, w połowie drogi trzeba się przesiąść, jeśli się chce kontynuować “wspinaczkę” w ten sposób. Za każdą płaci się osobno, więc na szczyt i z powrotem można dostać się w różnych konfiguracjach. Za bilet na szczyt, z przesiadką, za 4 osoby, zapłaciliśmy 210 PLN. Schodzimy oznaczonym na czerwono Głównym Szlakiem Sudeckim, do Schroniska na Hali Szrenickiej, gdzie zjadamy pełne jagód ciasto i naleśniki, i dalej do Wodospadu Kamieńczyka (15). Tam zdobywamy 15-ty znak i w obrzydliwych, mokrych od cuchnącego środka do odkażania (i - nie chcę wiedzieć czego jeszcze) lecz niestety obowiązkowych kaskach schodzimy po metalowej konstrukcji schodów, by obejrzeć wodospad z bliska. Szlak kończy się na parkingu koło Józefiny i nie mamy już siły iść do  centrum miasta, robimy więc kolacje z tego co zostało w apartamencie. I tak musimy opróżnić lodówkę, pojutrze wracamy do domu. Jest jeszcze pomysł, by wyjść po zmroku na obserwacje astronomiczne: wypatrywać spadające Perseidy. Jednak chodzenie w niemal całkowitych ciemnościach przyprawia mnie o dreszcze, po tych wszystkich lekturach i ilustracjach z Bestiariusza Jeleniogórskiego, kto wie na kogo moglibyśmy się natknąć na uśpionej ulicy?



































































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...