W czwartek z niezadowoleniem skonstatowaliśmy że minął tydzień od przyjazdu, czyli za nami już polowa pobytu. Dobrze nam tu, szkoda że czas tak szybko mija. Podjęliśmy drugą i od razu zdradzę nieskuteczną probę zdobycia Wysokiego Kamienia, szczytu który widać z okna naszego mieszkania. Podobnie jak w niedzielę, prognozy pogody był niepewne, ale bardziej deszczowe niż burzowe, więc postanowiliśmy zaryzykować. Spakowaliśmy, oprócz rogalików z żółtym serem na drugie śniadanie, także kurtki przeciwdeszczowe i wyruszyliśmy najpierw ulicą Osiedle Huty, potem Hutniczą a wreszcie Szklaną w stronę szlaku (niebieskiego), do którego jednak nie dotarliśmy, gdyż zajęta sms-ową konwersacją z chcącym sobie zrobić obiad w apartamentowym aneksie kuchennym Mateo, przegapiłam skręt i - nazwijmy rzecz po imieniu - zgubiliśmy drogę. Zorientowaliśmy się, że jesteśmy na trasie rowerowej (co nie było trudne zważywszy na mijane znaki i mijających nas sporadycznie rowerzystów). Z początku jednak nie mieliśmy tej pewności, bo GPS w komórkach na odludziu wariował, a zwykłego ze sobą nie zabraliśmy. Pomimo, że to naprawdę łatwa trasa, nie wiedzieliśmy czy lepiej zawrócić czy kontynuować wędrówkę tą drogą, z dziećmi bowiem nigdy nie wiadomo jak długo będą miały ochotę iść, a ten wyjazd miał być przecież dla nich i bez spiny. Po drodze mijaliśmy piękne, pełne kwiatów łąki i polanki oraz ładne posesje, w większości nowe, w tym przeuroczą Milkową Dolinę, która dużo bardziej nam się podobała niż Norweska i chętnie byśmy tu zamieszkali. Minęliśmy także Kamien Preusslera (niem. Preusslerstein), najstarszy zachowany pomnik Gór Izerskich, głaz upamiętniający miejsce śmierci mistrza szklarskiego Hansa Preusslera (1597 - 1668) właściciela huty szkła na Biatej Dolinie.
W między czasie trochę pokropiło. W końcu doszliśmy do Rozdroża Pod Wysokim Kamieniem, skąd prowadzi czerwony szlak ze szczytu w dół, ale zdecydowaliśmy, że odpuszczamy - widać tak miało być tym razem i zamiast na szczyt podążyliśmy w stronę miasta. Nie zależało nam tak bardzo, bo nie znajduje się na Magicznym Szlaku Ducha Gór. Wysoki Kamień (Hochstein), leży na wysokości 1058 m n.p.m. w Sudetach Zachodnich. Ze słyszenia wiemy, że ze szczytu rozciąga się wspaniały widok na Karkonosze, Góry Izerskie, Góry Kaczawskie oraz Rudawy Janowickie. Jest ciekawy ze względu na budowę geologiczną, bo podobnie jak Śnieżka zbudowany jest ze znacznie bardziej odpornego na wietrzenie niż granit hornfelsu, dzięki czemu razem z królową Karkonoszy, wciąż wznoszą się dumnie nad okolicą. Pierwsze schronisko powstało tu w 1837, należało do rodziny Schaffgotschów . Wkrótce powiększone zostało o drewnianą wieżę widokową, niestety w roku 1882 budynek spłonął. Schronisko odbudowano i służyło turystom przez kolejne kilkadziesiąt lat, lecz po drugiej wojnie światowej obiekt popadł w ruinę i w 1963 roku został rozebrany. Teren został zakupiony w 1996 roku przez rodzinę Gołbów ze Szklarskiej Poręby, która je odbudowała i postawiła tym razem kamienną wieżę. Z tego co się orientuję aktualnie schronisko oferuje ciepłe napoje, posiłki oraz pamiątki, ale nie można tam nocować. Nie jest to jednak informacja potwierdzona przez nas osobiście, sprawdzimy jak się rzeczy mają przy następnej okazji. Nic na silę.
Ulicą Schroniskową schodzimy do “Granitowej ławeczki z żukami”, gdzie zatrzymujemy się by złapać oddech, a dalej klucząc pośród stromych uliczek, Hotelu Czarny Kamień RESORT & SPA (8). W życiu byśmy tu nie trafili, gdyby nie tajemnicza 18-metrowej głębokości studnia, znajdująca się w lobby obiektu. Prawdopodobnie pamiątka obecności na tych terenach Walończyków, tajemniczych poszukiwaczy cennych minerałów i rud (pojawią się w następnym poście), którzy jak się podejrzewa, wykopali te sztolnię w poszukiwaniu tzw. “złota głupców” czyli pirytu. Do studni można zajrzeć przez przeszkloną podłogę. Obsługa w recepcji jest najwyraźniej przyzwyczajona do tego rodzaju odwiedzin, gdyż nasze pojawienie się w elegancko wyglądającym wnętrzu w niezbyt wizytowych strojach trekkingowych i mocno zabłoconych po wizycie na szlaku butach, zostało przywitane szerokim i uprzejmym, zachęcającym wręcz uśmiechem. Obok studni znajdują się stanowiska, przy których można posłuchać opowieści i legend. Głaz z płaskorzeźbą do przekalkowania stoi przed budynkiem, koło parkingu.
Jesteśmy blisko Dworca Głównego, czyli Szklarska Poręba Górna, na którym wysiadaliśmy. To dobra okazja, by dokładnie obejrzeć to miejsce, bardzo przyjemne. Ładny, odrestaurowany dworzec z czystymi toaletami. Zauważamy że jest tu kino i odkrywamy o co chodzi z rzeźbą “Damy z łasiczką” - to wystawa rzeźb prof. Karola Badyny. Z tego co widzę w internecie, dama też lubi podróże i wraz z innymi rzeźbami artysty pojawia się w różnych miastach, my natknęliśmy się na nią tu, na punkcie widokowym 4Peronu, lecz nie odwróciła naszej uwagi od przepięknej panoramy Karkonoszy. Nawet nie pogłaskaliśmy łasiczki, co ponoć przynosi szczęście, ale - odpukać - i tak nam w czasie naszego pobytu w Szklarskiej Porębie dopisywało. Mnie najbardziej jednak interesowały znajdujące się tuż za dworcem skałki. Poza Chybotkiem i Kruczymi Skałami, pamiętałam, że byliśmy w miejscu nazywanym “Ławka Kunegundy”. Były tam zagłębienia w skale, na których mogliśmy siadać, trochę jak na krzesłach stadionowych (na różnych poziomach), niektóre wypełnione wodą (“zwierciadła, w których się przeglądała” legendarna księżniczka z zamku Chojnik), zapewne tzw. kociołki wietrzeniowe. Nie znalazłam skał o tej nazwie na Google Maps, ani w internecie, pytałam przewodniczkę i pracowników Informacji Turystycznej, ale nikt nie kojarzył, o co może mi chodzić. Być może dawniej używano tej nazwy nieoficjalnie, może nawet uczestnicy obozu harcerskiego wymyślili ją sami i nikt poza nami jej nie znał? Jedna z osób zasugerowała, że może to właśnie skały powyżej dworca kolejowego - Białe Skały, pełne ponoć ciasnych szczelin i wnęk. Ucieszyłam się, kiedy aplikacja w telefonie wyznaczyła trasę trwającą 4 minuty od przekroczenia torów kolejowych. Okazało się jednak, że GPS liczył wejście na pionową ścianę a nie realną drogę, która z tego co mówią miejscowi zajęłaby conajmniej godzinę. Ku mojemu rozczarowaniu lecz uciesze wymęczonego już wymyślanymi przeze mnie spacerami towarzystwa, które czuło także coraz bardziej narastający głód. Zakupiliśmy więc szybciutko bilety powrotne do domów (korzystając że już na tej stacji jesteśmy i z obawy, że w dniu wyjazdu mogą być problemy z miejscami na rowery) i czym prędzej popędziliśmy do Bożeny na kolejną porcję pysznych pierogów i “rosołku” z pielmieniami.
P.S. Zauważyliście? W Krainie Ducha Gór już zakwitły wrzosy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz