Zrobiłam ten sam numer z planowaniem atrakcji, co w Singapurze czyli… pomyliłam się w liczeniu dni pobytu. Nie wiem dlaczego ale byłam przekonana, że wracamy do domu we czwartek. Dopiero przed paroma dniami data wyjazdu w mej świadomości wskoczyła na właściwy dzień tygodnia i z tego połączenia wyszło, że w środę, i dziś czyli wtorek jest naszym ostatnim dniem w tym sezonie i jedynym kiedy mogliśmy zdobyć dwa ostatnie znaki z Magicznego Szlaku Ducha Gór. Udało nam się! Biorąc pod uwagę moją pomyłkę i fakt, że w jej wyniku mieliśmy o jeden dzień mniej chyba sam Karkonosz miał udział w tym, że zrealizowaliśmy wszystkie nasze plany, a naprawdę starałam się by ten wyjazd był na luzie, bez biegu i pośpiechu. To ostatnie może nie do końca się udało, trochę się nachodziliśmy a i wstawanie wczesnym rankiem nie należy do naszych ulubionych czynności. Myślę jednak, że było warto. No i nie przyjechaliśmy tu przecież “pociągiem prawdziwym” by tylko jak w piosence Marka Grechuty “się opalać” i “w słońcu walać”. (Uwielbiam ten utwór!) Zatem znów, chociaż bardzo mi się nie chciało, zwlekłam się bardzo dla mnie bladym świtem i przygotowałam śniadanie, by wraz z Elio zdążyć na warsztaty na które zapisaliśmy się w Centrum Edukacji Ekologicznej - Karkonoski Park Narodowy (16), a wypatrzyłam je na tablicy ogłoszeniowej przy wejściu do KPN w drodze nad Wodospad Szklarki. Było super! Warsztaty były darmowe. Temat: “Jak powstały Karkonosze?” - uznałam, że wypada się dowiedzieć co tu było zanim pojawił się Duch Gór. Oprócz omówienia procesów górotwórczych zaplanowano eksperymenty: fałdowanie, tworzenie gór zrębowych, wybuch wulkanu. A także spacer przyrodniczy, dlatego warto było przyjść w odpowiednim obuwiu. Staram się uczyć na błędach, więc i tak nie wychodzę z Józefiny inaczej niż w butach górskich. Po warsztatach, na których stworzyliśmy poprzez fałdowanie kartki papieru swój łańcuch górski, ulepiliśmy z plasteliny malownicze ostańce i zrobiliśmy szyszki zapachowe (nasza o aromacie jodły) rzeczywiście poszliśmy na spacer, ale tylko do pobliskiego lasu. Tam posłuchaliśmy ciekawostek o tutejszych drzewach, pozostałej florze i Parku Narodowym w ogóle i w ramach kolejnych prac plastycznych wykonaliśmy trójwymiarowe obrazki z leśnego runa. Przy okazji zebraliśmy worek walających się wokół butelek i puszek po alkoholu. Uczestnicy dostali też “w prezencie” specjalne, wodoodporne pomarańczowe worki, żebyśmy zawsze na szlaku mogli zadbać o przyrodę dewastowaną i zaśmiecaną przez ludzką głupotę. Po zajęciach, podczas kalkowaniu przedostatniego znaku, dołączają do nas Babcia i kuzynka Elio by wybrać się z nami, przy okazji zdobycia znaku ostatniego, do Muzeum Mineralogicznego (17). To kolejne miejsce z serii “bajkowe” już na pierwszy rzut oka. Budynek jest po prostu przeuroczy, stary (z 1885 r.) drewniany ni-to-pałacyk w kilku kolorach z licznymi zdobieniami, wykuszami i wieżyczkami. W środku skarby o jakich Wam się nie śniło. Sporo widzieliśmy już w Junie, lecz tu w starych gablotach, w mrocznych podziemiach zabytkowego budynku wspaniałe okazy opatrzone certyfikatami autentyczności, oryginalne meteoryty (w tym fragment meteorytu Gibeon), jaja dinozaurów czy zęby dawno wymarłych potworów robią jeszcze większe wrażenie, wzbudzają dreszczyk przygody, zew odkryć i pragnienie zostania geologiem lub paleontologiem nawet jeśli bliżej już komuś do wieku średniego niż studenckiego. Znajduje się tu blisko 3000 eksponatów minerałów i skamieniałości z całego świata, a kolekcja dotycząca dinozaurów jest największą tego typu prywatną kolekcją w Polsce (gromadzona od 1993 r.). To prawdziwa gratka nie tylko dla tych którzy interesują się tymi dziedzinami wiedzy, myślę że to jedno z tych miejsc do którego warto się wybrać niezależnie od wieku i hobby. Inaczej niż w Junie można robić zdjęcia w całym obiekcie. Przed budynkiem zamiast kwiatowej rabatki jedyny w Europie “Las Karboński” - skamieniałe pnie rosnących około 300 milionów lat temu drzew Dadoxylon. Wizytą w Muzeum Mineralogicznym kończymy Magiczny Szlak Ducha Gór. Zdobyliśmy, można powiedzieć w ostatniej chwili ostatnią, siedemnastą “odrysowankę” i mamy czas tylko do 16:00 by odebrać nagrodę-niespodziankę, chociaż największą nagrodą, wiem banał lecz to najprawdziwsza prawda, jest satysfakcja i cała masa wrażeń i dobrych wspomnień. Nie będę pisać co dostaliśmy w Informacji Turystycznej oprócz certyfikatów potwierdzających zdobycie wszystkich siedemnastu znaków, ale na poniższym “fotostory” pojawi się spojler ;) Teraz możemy pomyśleć o ostatnim w tym sezonie karkonoskim posiłku i pamiątkach, te najpierw bo są po drodze. W klimatycznej księgarni, o której chyba wspomniałam w pierwszym poście o Szklarskiej Porębie - Księgarnia Libra, kupuję wspominaną planszówkę i książkę o Laborantach, a Chłopcy naklejki na kask. Nie mieliśmy wątpliwości, gdzie zjeść obiad i dokąd pójść na deserokolację. Ja nie zdecydowałam się jednak dziś na pierogi, tylko schab w wyśmienitym sosie, a zamiast zjeść bezę, spróbowałam pyszną czekoladę na zimno (sic!), która dorównywała gorącej czekoladzie z krakowskiej Prowincji ze słynącej z deszczu ulicy Brackiej. W drodze powrotnej żegnamy się z Kruczymi Skałkami i z ich Krzywymi sąsiadkami po przeciwnej stronie ulicy. Zaglądamy na Górską Plażę Bar Rabarbar, mijaną często w drodze z Lidla, ale to chyba nie dla nas, nie tu w górach. Ostatnie w sezonie “zimne nóżki” i najmniej przyjemna część wyjazdu: pakowanie na powrót (gorsze jest jak wiadomo tylko rozpakowywanie bagaży po powrocie do domu).
Dwa tygodnie zleciały szybko, ale wrażeń uzbierało się jak z dwóch miesięcy. Po śniadaniu Babcia wraz J. wyjeżdżają wcześniejszym pociągiem. Poźniej okaże się, że tak jak sprawdzałam wcześniej, mogliśmy jechać tym samym połączeniem do Wrocławia co one, albo wszyscy razem naszym, ale zaufaliśmy młodej kasjerce z dworca, która sprzedawała nam bilety. Będziemy później w domu ale przynajmniej mamy czas by się w spokoju dopakować, ogarnąć apartament zanim oddamy klucze, dojechać bez pośpiechu na dworzec (ja i Elio taksówką, Mateo rowerem). Pociąg już czeka na nas na peronie. Upewniamy się, że to ten właściwy pociąg “prawdziwy” u lekko "zakręconego", w każdym razie dość ekscentrycznego, lecz bardzo pozytywnego konduktora. Mateo mocuje rower a my zostawiamy bagaże i idziemy jeszcze trochę pospacerować po peronie zacienionym przez drewniane zadaszenie i skalistą ścianę po drugiej stronie torów. Muszę koniecznie następnym razem na nie wejść, by upewnić się, że Białe Skały zwane też Skałkami Miłości to rzeczywiście “Ławka Kunegundy”. Wychodzę przed budynek dworca by po raz ostatni spojrzeć na piękną panoramę moich ukochanych gór i potem już w pociągu czekamy na odjazd. Gdy rusza, planowo, przez pierwsze pół godziny stoję przy rowerze oparta o okno i chłonę widoki za nim, aż do Jeleniej Góry. Do Wrocławia podróż mija bezproblemowo, choć nie wdajemy się z nikim w miłe pogaduchy, jak w tamtą stronę, nie ma też młodych ludzi wyśpiewujących przy akompaniamencie gitary piosenek Grechuty, Kaczmarskiego… Tak jakby wtedy faktycznie pociąg jechał nie tylko w stronę południowego-wschodu ale i lata wstecz w kierunku mojego dzieciństwa. W stolicy Dolnego Śląska zaczynają się kłopoty, które nazwałabym podróżniczym koszmarem, ale szczęśliwie do żadnej tragedii nie doszło, więc daruję sobie dramatyczne określenia. Zjadłam “trochę” nerwów, omal nie zgubiłam niebieskiego plecaka podręcznego (dziękuję Dobry Duchu, młoda Dziewczyno z pociągu za zaopiekowanie się nim i dostarczenie po przedarciu się przez dziki i pozbawiony empatii, oszalały w całym tym zamieszaniu tłum!) i ostatecznie rozpłakałam kiedy już z ulgą usiedliśmy na wyznaczonych miejscówką siedzeniach. Nie mam ochoty opisywać tego chaosu spowodowanego opóźnieniami pociągów (zdarza się), niespodziewaną i dosłownie na ostatnią chwilę zmianą peronów (bywa) i TOTALNĄ dezinformacją tudzież absolutnym brakiem informacji w tym temacie (co nie powinno mieć miejsca!), ludzką znieczulicą, chamstwem i ślepym stadnym instynktem i nas w tym wszystkim razem z jeszcze cięższymi plecakami (trzeba było książki i nową grę planszową nadać paczkomatem…), rowerem i ogromnym kaskiem. Nie chcę by wspomnienie okropnego powrotu z Wrocławia do Krakowa był podsumowaniem naszych, bardzo uważam udanych, wakacji w Krainie Karkonosza. Zapamiętam więc tylko te drobne przebłyski życzliwości i pomocy, jakie nas wtedy spotkały. No i jestem wdzięczna, że nie przepadł mój plecak, w którym najcenniejszą materialnie rzeczą był elektroniczny termometr na podczerwień do mierzenia temperatury w uchu i wysłużony Kindle. Miałam w nim jednak sporo osobistych, ważnych dla mnie drobiazgów, w tym zeszyt z notatkami z podróży, bez którego w życiu nie napisałabym tak szczegółowej i rozwlekłej relacji.. ;)
Na koniec dziękuję Duchu Gór, że byłeś dla nas łaskawy i do zobaczenia! - mam nadzieję, że w krótce a nie za kolejne 35 lat..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz