sobota, 30 marca 2024

Stare drzewa, księżniczki i królewskie noclegi

Kolejny Wielki Piątek w podróży. Zamiast pisanek i mazurków (jak już wspominałam w poprzednich latach aspekty religijne nas nie dotyczą) dziś dzień księżniczek (i drzew), jutro zegarów. Tak to przynajmniej wygląda, chociaż szczegółowy plan powstaje na bieżąco i ulega nieustannej modyfikacji. Święta Wielkanocne spędzimy nie w Hamelin, jak było ustalone, lecz w Getyndze. Tam też nie łatwo było ze znalezieniem optymalnego noclegu, ostatecznie Tata zarezerwował hotel z czterema gwiazdkami i lepszym śniadaniem. Bardzo liczę na świąteczny bufet, tym bardziej że hummus, ogórki i pomidorki koktajlowe jako opcja codzienna mi się przejadły. W kwestii królewien i księżniczek wygląda na to, że ominiemy, niestety, domy Śnieżki i jej Złej Macochy (Schloss Friedrichstein) oraz domek siedmiu krasnoludków w Bad Wildungen (Schneewittchenhaus Bergfreiheit).
Pierwsza miejscowość na kolejnym etapie Deutsche Märchenstraße to Grebenstein. Przywiodła nas tu, rosnąca kawałek za miasteczkiem, pewna topola włoska (Populus nigra ‘Italica’). W opiniach na Google Maps ktoś napisał, że została posadzona w 1735 roku przez Wilhelma van Popela. Jest też ponoć jakaś ludowa piosenka o topoli, której bohaterką mogłaby być ta właśnie. Jest naprawdę stara i niesamowita! Następny przystanek: Hofgeismar. Kilka rzeźb, w tym dopiero co obudzona przez jakiegoś eleganckiego przystojniaka Śpiąca Królewna oraz “Bajkowa godzina” (Die Märchenstunde), posąg małej Dorothey Pierson, długo zanim została Dorotheą Viehmann, zasłuchanej w bajki opowiadane jej przez dziadka - Jeana Fredericka Piersona. Nieopodal miasta znajduje się zamek Śpiącej Królewny (Dornröschenschloss Sababurg), w którym jest zdaje się hotel, ale na ten moment (a jakże!) tylko roboty budowlane i zakaz wstępu na teren posiadłości. Robimy zdjęcia zamku i rosnących wokół żonkili i pierwiosnków i jedziemy do Trendelburga. Tam bawimy nieco dłużej, gdyż zamierzamy odwiedzić Roszpunkę w jej wieży (Rapunzelturm). Nikogo nie ma w domu, ktoś ją już wcześniej uratował, za to wieżę jak najbardziej można za kilka euro zwiedzić (dzieci bezpłatnie), chociaż nie polecam schodzić z kilkulatkami do lochu, w którym zademonstrowano narzędzia tortur - tylko kilka ale szczegółowo i sugestywnie opisanych… Wieża jest częścią małego zameczku z kilkoma sąsiadującymi małymi budynkami, z malowniczym widokiem na okolicę i wioskę (z murów lub wieży). Mieści się w nim piękny hotel, w którym cena za noc jest tak bajeczna że nie stać by nas było nawet na jedną. W ofercie jest organizacja wesel, zapewne skierowana wyłącznie do prawdziwych księżniczek. Przyznaję, że sama chętnie wzięłabym taki bajkowy ślub, a przynajmniej skorzystała z zaproszenie na weselny bal. Ostatnie miasteczko na dziś to uzdrowisko Bad Karlshafen. Wszystkie budynki są białe, co dla mnie jest miłą i ciekawą odmianą po kolorowanych szachulcach ale Chlopaki stwierdzają że (w kontraście do ostatnio odwiedzanych miejscowości) jest brzydkie. Nie podzielam ich opinii, ale muszę się zgodzić, iż odrobinę wieje tu nudą, a klimat jest rzeczywiście mocno sanatoryjny. Przysiadamy na ławeczce nad kanałem, zajadając precelki z Lajkonika i mandarynki. Na kolacje idziemy już w Getyndze, do której prowadzi droga z coraz większą ilością zakrętów i lasów. Hotel okazuje się bardzo przyjemny, po ciasnych pokoikach B&B gdzie wolnej przestrzeni było tyle co na łódce bądź w przyczepie kempingowej, wydaje się być niemal penthousem. Obsługa jest bardzo sympatyczna i co rusz częstuje nas czekoladkami w kolorowych złotkach w kształcie zajączków, jajek i kurczaczków. 
Droga do centrum zajęłaby nam pieszo 40 minut, podjeżdżamy samochodem na kilkupiętrowy parking. By dostać się z niego na starówkę musimy przejść przez dworzec kolejowy, co bardzo przypomina nam zeszłoroczne zwiedzanie Bolonii. Tuż za nim kolejny parking, tym razem rowerowy, są ich tysiące! Wypatrzyłam na internetowej mapie restaurację z typowo niemieckim, ciężkostrawnym menu, ale intuicja mnie nie zawiodła, trafiliśmy super! Marzyłam żeby przenocować w jednym z tych uroczych starych domów, przynajmniej udało mi się spędzić w nim sympatyczny wieczór i dobrze zjeść. Podano nam ogromne, chyba największe jakie w życiu widziałam sznycle - wystarczyłoby zamówić tylko jeden i starczyłoby dla całej naszej czwórki i jeszcze moglibyśmy zaprosić znajomych.. Do tego pyszne piwo i wspaniała atmosfera: głośno, gwarno, studencko! Mamy w hotelu mini lodówkę, więc wypiwszy na lepsze trawienie zaproponowanego nam gratis “sznapsa” (okazał się być, jak się zresztą spodziewaliśmy, zielonym likierem ziołowym), zabieramy resztę niezjedzonych kotletów na wynos, jako wałówkę na jutrzejsze wycieczki i postanawiamy przyjść znów tu na Wielkanocny obiad.








































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...