Odkryliśmy
ostatnio, że filipińska część załogi ma bardzo zdecydowanie
fajniejszy bar niż my! Nie chodzi nawet o te „talerze”, gitarę i
non stop grający na filipińskim kanale rozrywkowym telewizor, tylko
o atmosferę! To tu właśnie odbywają się słynne koncerty
karaoke. Mateo zagląda teraz za każdym razem w drodze do i z mesy
do dwóch „day roomów” i choć w obu witają go uśmiechy i
wesołe pozdrowienia to w „świetlicy” załogi entuzjazm na jego
widok porównywalny jest tylko z pojawieniem się popularnej gwiazdy
estrady. (Zwłaszcza od czasu, gdy kilka dni temu dla żartu wywołał
po nazwisku przez krótkofalówkę Taty jednego z marynarzy - swojego
ulubionego towarzysza zabaw i wygłupów na wachcie) ;)
Na
tym statku niedzielne spotkanie oficerów przy piwie (co tydzień,
11:30) określa się jako „pójście do kościoła”. Odkrywszy
„Crew's Day Room” zaproponowałam, żebyśmy w kolejną niedzielę
przenieśli się do sąsiedniej parafii ;)
Ostatni
tydzień na statku
Niestety.
Nie będę ściemniać: jest nam coraz smutniej :( Za tydzień o tej
porze, ja i Mateo, będziemy już spakowani czekać na taksówkę,
która zawiezie nas na lotnisko.
Tymczasem
jednak korzystamy jeszcze z uroków statkowej codzienności.
Kąpiemy
się w basenie. Odkąd i ja się zdecydowałam Mateo przestał
protestować, przeciwnie, nie może się doczekać kiedy znów
rozłoży się na dmuchanym materacu, a my będziemy go zabawiać
udając pomyślane przez niego akurat stworzenia morskie (najczęściej
rekiny lub ośmiornice). Niestety im bliżej Kolumbii tym woda
zimniejsza i brudniejsza, więc najpóźniej pojutrze skończą się
nasze wodne igraszki.
Nadal
przegrywam z Tatą w pingla wszystkie sety ale już nie tak haniebnie
jak na początku. Nie chwaląc się gram coraz lepiej i szybciej.
Postanowiliśmy kontynuować rozgrywki jesienią, po powrocie Taty ze
statku, korzystając ze stołu na pobliskim placu zabaw.
Ponadto
Mateo przerzucił się z limonki na banany ;)
Na
wachcie znów ciemności
Zbliżamy
się do równika, więc znów się robi ciemno o 19:00. Mateo jak
zwykle biega po mostku z latarką, a ja próbuję wymacać po ciemku stojący obok komputera kubek z zielona herbatą. Wyjątkowo
z herbatą. Ja, stara i ortodoksyjna „herbaciara”, piję tu kilka
kaw dziennie, za sprawą expresu z młynkiem i dobrej miejscowej kawy
oczywiście. Ha! Nauczyłam się nawet używać spieniacza do mleka
nie zachlapując przy tym białymi kropelkami wszystkiego wokół i czasem
nawet nie parząc sobie palców tym ustrojstwem.
Z
basenem jednak pożegnaliśmy się już dziś. Do kąpieli skutecznie
zniechęciła nas burza, jedna z tych, które od kilku nocy są częste (a pioruny głośne! kurcze, jak na takim oceanie
huknie to nie wiadomo czy się schować pod kołdrę czy od razu
pędzić do szalupy ratunkowej, ale Tata uspokaja, że w statek „tak
samo jak w samolot” piorun nie uderzy, no mam nadzieję!), ale w
dzień była pierwszy raz. Nawet nie błyskało aż tak bardzo ale także
Mateo na widok morskiej zawiei przestał marudzić i uznał, że on też nie
ma dziś ochoty na pluskanie. Jeśli się spodziewacie teraz
malowniczych opisów dręczącej nas choroby morskiej, to muszę
rozczarować: leje, błyska ale nie kiwa. Poza tym woda przybrała
nieco nieładny, brunatnozielonkawy odcień, podobno jest tu
niedaleko jakaś rzeka. Niechybny znak, że Buenaventura coraz
bliżej.