wtorek, 6 sierpnia 2013

Druga baza*


Odkryliśmy ostatnio, że filipińska część załogi ma bardzo zdecydowanie fajniejszy bar niż my! Nie chodzi nawet o te „talerze”, gitarę i non stop grający na filipińskim kanale rozrywkowym telewizor, tylko o atmosferę! To tu właśnie odbywają się słynne koncerty karaoke. Mateo zagląda teraz za każdym razem w drodze do i z mesy do dwóch „day roomów” i choć w obu witają go uśmiechy i wesołe pozdrowienia to w „świetlicy” załogi entuzjazm na jego widok porównywalny jest tylko z pojawieniem się popularnej gwiazdy estrady. (Zwłaszcza od czasu, gdy kilka dni temu dla żartu wywołał po nazwisku przez krótkofalówkę Taty jednego z marynarzy - swojego ulubionego towarzysza zabaw i wygłupów na wachcie) ;)
Na tym statku niedzielne spotkanie oficerów przy piwie (co tydzień, 11:30) określa się jako „pójście do kościoła”. Odkrywszy „Crew's Day Room” zaproponowałam, żebyśmy w kolejną niedzielę przenieśli się do sąsiedniej parafii ;)

Ostatni tydzień na statku


Niestety. Nie będę ściemniać: jest nam coraz smutniej :( Za tydzień o tej porze, ja i Mateo, będziemy już spakowani czekać na taksówkę, która zawiezie nas na lotnisko.
Tymczasem jednak korzystamy jeszcze z uroków statkowej codzienności.
Kąpiemy się w basenie. Odkąd i ja się zdecydowałam Mateo przestał protestować, przeciwnie, nie może się doczekać kiedy znów rozłoży się na dmuchanym materacu, a my będziemy go zabawiać udając pomyślane przez niego akurat stworzenia morskie (najczęściej rekiny lub ośmiornice). Niestety im bliżej Kolumbii tym woda zimniejsza i brudniejsza, więc najpóźniej pojutrze skończą się nasze wodne igraszki.
Nadal przegrywam z Tatą w pingla wszystkie sety ale już nie tak haniebnie jak na początku. Nie chwaląc się gram coraz lepiej i szybciej. Postanowiliśmy kontynuować rozgrywki jesienią, po powrocie Taty ze statku, korzystając ze stołu na pobliskim placu zabaw.
Ponadto Mateo przerzucił się z limonki na banany ;)

Na wachcie znów ciemności

Zbliżamy się do równika, więc znów się robi ciemno o 19:00. Mateo jak zwykle biega po mostku z latarką, a ja próbuję wymacać po ciemku stojący obok komputera kubek z zielona herbatą. Wyjątkowo z herbatą. Ja, stara i ortodoksyjna „herbaciara”, piję tu kilka kaw dziennie, za sprawą expresu z młynkiem i dobrej miejscowej kawy oczywiście. Ha! Nauczyłam się nawet używać spieniacza do mleka nie zachlapując przy tym białymi kropelkami wszystkiego wokół i czasem nawet nie parząc sobie palców tym ustrojstwem.
Z basenem jednak pożegnaliśmy się już dziś. Do kąpieli skutecznie zniechęciła nas burza, jedna z tych, które od kilku nocy są częste (a pioruny głośne! kurcze, jak na takim oceanie huknie to nie wiadomo czy się schować pod kołdrę czy od razu pędzić do szalupy ratunkowej, ale Tata uspokaja, że w statek „tak samo jak w samolot” piorun nie uderzy, no mam nadzieję!), ale w dzień była pierwszy raz. Nawet nie błyskało aż tak bardzo ale także Mateo na widok morskiej zawiei przestał marudzić i uznał, że on też nie ma dziś ochoty na pluskanie. Jeśli się spodziewacie teraz malowniczych opisów dręczącej nas choroby morskiej, to muszę rozczarować: leje, błyska ale nie kiwa. Poza tym woda przybrała nieco nieładny, brunatnozielonkawy odcień, podobno jest tu niedaleko jakaś rzeka. Niechybny znak, że Buenaventura coraz bliżej.

*

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Statkowe 112


Dziś dla odmiany pasażerowie też zabrali się do pracy! Pomagaliśmy Tacie robić porządki w statkowej aptece (wywalanie przeterminowanych leków, rozpakowywanie paczki z nowymi i takie rzeczy). Przy okazji przyszło mi do głowy by napisać, że coś takiego jak statkowy „szpital”(Hospital) i „apteka”(First Aid Room) w ogóle jest. Niby oczywiste, ale jak wybierałam się na statek po raz pierwszy nie zastanawiałam się nad tym specjalnie, dopóki nie poproszono mnie by wraz z dokumentami typu paszport, ubezpieczenie oraz żółta książeczka (dokument z informacją o szczepieniach przeciwko żółtej febrze) dostarczyć zaświadczenie „o nie byciu w ciąży”. Nawet lekarz ginekolog był szczerze zdziwiony, ale ludzie często się dziwią w ogóle samym faktem, że marynarze mogą zabierać rodzinę (także dziewczynę, brata) na statek. Mnie, po przemyśleniu, wydało się to jednak dość sensowne, ale zaczęłam się też przy okazji zastanawiać (choć jeszcze nie byłam przewrażliwioną matką polką, której linie lotnicze w drodze na statek zgubiły plecak, razem z czopkami przeciwgorączkowymi dla dzieci do lat 6 i antybiotykiem w syropie w razie czego, w środku) jak bardzo dostęp do pomocy medycznej jest na środku oceanu ograniczony. Okazało się, że jeśli pominąć fakt, iż pierwszej pomocy (w miejsce lekarza czy ratownika medycznego) udziela drugi oficer, nie wygląda to najgorzej. Dawnymi czasy na statku i owszem, był lekarz, mamy nawet w rodzinie doktora, który trzykrotnie spędził na morzu kilka długich miesięcy, co by wyjaśniało skąd u Taty, urodzonego w rodzinie bez tradycji marynarskich i w dodatku z dala od morza, takie ku pływaniu skłonności ;) Obecnie funkcję dyżurnego felczera (tudzież pielęgniarki), jak wyżej zaczęłam, pełni drugi, a w tej kompanii pierwszy oficer. Pierwsza pocieszająca informacja jest taka, że wszyscy oficerowie przechodzą i co kilka lat powtarzają fachowe kursy z zakresu pierwszej pomocy (zdaje się tzw. Medical Care), informacja druga, są w stałym kontakcie z Medical Call Center i w razie wątpliwości o każdej porze dnia i nocy, za pomocą telefonu satelitarnego, mogą się konsultować w kwestii udzielanej pomocy lub stosowanych leków. Na statku jest więc tzw. szpital, pełniący też funkcję izolatki, z wszystkimi tymi gadżetami typu butle z tlenem, cewniki, sztuczna krew czy defibrylator. Jeśli sprawa jest poważna, natychmiast wzywany jest helikopter, ale wiadomo: im bliżej środka oceanu tym dłużej trzeba by czekać na profesjonalistów. Dlatego oby rola pierwszego (czy drugiego) oficera polegała li i jedynie na wymianie przeterminowanych medykamentów na świeżo dostarczone, tudzież wydzielaniu aspiryny na po-alkoholowy ból głowy bądź prezerwatyw. Niestety zdarzają się wypadki, choć te najbardziej paskudne o których ostatnio słyszałam wynikały raczej z brawury lub głupoty poszkodowanego niż nieszczęśliwego splotu wydarzeń. Kapitan opowiadał na przykład o tym, że jako drugi szył głowę marynarzowi poszkodowanemu w bójce z innym, zaś Tata miał przypadek złamania nogi w kilku miejscach, w tym otwartego, u kadeta, który postanowił wejść na kilka pięter kontenerów, bez asekuracji.
W aptece znajduje się oczywiście pełen zestaw podstawowych leków (od zwykłego paracetamolu poprzez antybiotyki i maści na rozmaite schorzenia, aż do psychotropów), z morfiną włącznie. Z ciekawości zajrzałam na półkę, ale zamiast pudełka z tą ostatnią znalazłam notkę, że ów „kontrolowany narkotyk” znajduje się w sejfie. Mam nadzieje, że nigdy nikomu nie będzie potrzebna.

Jak już o ratowaniu życia lub zdrowia mowa, wspomnę krótko o innych sprawach związanych z bezpieczeństwem osób przebywających na pokładzie, czyli co robić jakby nie daj boże co. Żeby nikt nie miał wątpliwości jak się zachować w ekstremalnych sytuacjach, regularnie odbywają się tzw. „safety drill”, czyli ćwiczenia na wypadek wypadku. Nie jakieś tam nudne wykłady teoretyczne, na których wszyscy śpią i nikt nic z nich nie pamięta, tylko praktyczna „zabawa” w terenie, podczas której duzi chłopcy (i czasem dziewczyny, bo jakby ktoś nie wiedział, kobiety marynarze* też są, nie od dziś zresztą) bawią się w strażaków gasząc wyimaginowany pożar lub sprawdzają ilu marynarzy mieści się w szalupie ratunkowej. Żarty żartami ale myslę, że to dobry sposób by wyrobiły się pewne odruchy i w razie prawdziwych kłopotów akcja ratunkowa przebiegła skutecznie. Jednej rzeczy jednak nie rozumiem, dlaczego w przypadku alarmu, pasażerowie maja udać się na mostek do kapitana, skoro jak wiadomo, kapitan schodzi ze statku (czytaj: ratuje się) jako ostatni???

Dziś na przykład była kontrola sprzętu ratunkowego, który każdy trzyma w szafie w swojej kabinie, czyli kasku, kamizelki ratunkowej i kombinezonu. Oczywiście w związku z przyjazdem Mateo został zamówiony zestaw w odpowiednim rozmiarze.

Na każdym piętrze są drzwi, których nie lubię, ale które mogłyby mi uratować życie (choć obawiam się, że przy odrobinie nieuwagi również go pozbawić). Mateo ma kategoryczny i bezwzględny zakaz zbliżania się do nich. Solidne, ciężkie, przeciwpożarowe i SAMOZAMYKAJĄCE SIĘ. Gdy zadziała czujnik dymu (bo akurat kucharzowi przypalił się obiad) natychmiast się zatrzaskują.

(zdjęcia wkrótce)


*czy powinnam użyć jakiejś żeńskiej formy? Marynarka nie, bo takim słowem jak dotąd określało się chyba babki takie jak ja, czyli „kobietę będącą w związku z marynarzem”.. ?

piątek, 2 sierpnia 2013

Co nowego w Manzanillo?


Nas nie pytajcie, tym razem nie byliśmy na lądzie. Kapitan wrócił późno, a czekając na niego Tata zaczął robić balastowanie (cokolwiek to znaczy, z tego co się orientuję po to byśmy, że tak to ujmę: „utrzymali pion”). Zanim skończył zrobiło się sennie, ciemno, a w dodatku ze wschodu już wcześniej napłynęły podejrzanie wyglądające chmurzyska (a tu jak leje to LEJE konkretnie, o czym niektórzy przekonali się trzy tygodnie temu..), więc spodziewając się kolejny raz usłyszeć wkrótce w ukf-ce marynarza informującego melodyjnie „here comes the rain again”, postanowiliśmy darować sobie tym razem nocne włóczęgi i łapanie taksówki w odludnej już o tej porze i pogrążonej w wieczornym mroku dzielnicy portowej jednego z meksykańskich miasteczek i korzystając z beznadziejnego internetu (tak, znów się daliśmy nabrać..) spróbować wrzucić zdjęcia na bloga.

A zatem:
  • nie kupiłam meksykańskiej wersji przekładu „Hobbita” na hiszpański
  • nie spróbowałam nic z prawdziwej meksykańskiej kuchni (za to wyjadam po nocach z garów w filipińskiej mesie, a załoga ma niezły ubaw z tego, że im do tych garów tez ostatnio zaglądamy z aparatem)
  • Mateo nie wybiegał się dziś ( i nie wykąpał) na plaży
  • nie pojechaliśmy na farmę krokodyli (chociaż może chodziło o taką, o której czytałam w jakimś znalezionym na statku starym Focusie - opisaną w artykule na temat turystyki ekstremalnej, więc z Mateo i tak by nas nie wpuścili po to byśmy ewentualnie i w razie czego zostali zeżarci przez przedstawiciela być może ostatniego gatunku żyjących dinozaurów*)
  • nie zobaczyliśmy wodospadów
  • nie kupiliśmy i nie wysłaliśmy brakujących pocztówek...
  • ani pamiątek :(
Wniosek (oczywisty i nie trzeba było tego posta, żeby to wiedzieć): musimy wrócić do Meksyku!
Do zobaczenia kiedyś Niebieska Rybo!

wtorek, 30 lipca 2013

Kolejne BBQ party


Opadły mgły i szykuje się kolejny grill. Ponieważ o barbecue już było, napiszę co nieco o statkowym jedzeniu.
Podstawową zasadą jeśli chodzi o wyżywienie, niezależnie od kompani jest to, że ma być smacznie. Marynarze spędzają na statku połowę (a nierzadko znacząco większą) swojego przedemerytalnego życia, więc co by morale załogi nie osłabły, kucharz musi dobrze gotować, to oczywiste. Rzecz jasna, w zależności od talentu kucharza poziom i walory smakowe serwowanych posiłków mogą się znacząco różnić. Jednak nie tylko umiejętności chief cook'a maja tu znaczenie.
Poza tym, że zdobywszy różnorakie wykształcenie i doświadczenie w zawodzie, kucharze i tak przechodzą dodatkowe szkolenie w firmie, zanim dostąpią zaszczytu mieszania w garnkach na statkach kompanii, sporo na temat owego mieszania ma do powiedzenia kapitan konkretnego statku. To on ostatecznie (po konsultacji z szefem kuchni) decyduje o zaopatrzeniu, a także weryfikuje menu. Może zasugerować rodzaj diety lub dodawanych przypraw. Ale i jego pomysły, co widać na przykładzie tej akurat lini, są ograniczone. Nie w każdym porcie jest możliwe zrobienie większych zakupów, ze względu na jakość jedzenia, przesadne kontrole w porcie czy problemy logistyczne. Dodatkowo niektórych produktów po prostu nie ma. Tu w Południowej Ameryce jest na przykład problem z warzywami i nabiałem, co potwierdziła (z nostalgią) poznana przed tygodniem, mieszkająca od jakiegoś czasu w Peru nasza rodaczka, żona agenta z Callao. Mamy tu rewelacyjne mięso (naprawdę smaczne i czuć, że bez „ulepszaczy”) ale o przyzwoitych jogurtach, kefirze czy prawdziwej śmietanie możemy pomarzyć. To samo z warzywami: kapusta ze słoika i szparagi na okrągło, trochę lodowej sałaty i kilka pomidorków koktajlowych ukrytych pomiędzy liśćmi. I wszystko. Mateo już zapomniał jak wygląda brokuł.. (jedyne warzywo, które ten mięsożerny raczej dinozaur spożywa bez grymasów, a nawet z ochotą). A ja tęsknie za ogórkiem kiszonym..
Jest za to limonka. Wszechobecna. Polska żona agenta z Peru, mówiła, że dodają ją tu (na południu) do wszystkiego. Dało się to odczuć i na naszym statku. Osobiście, choć nie mam nic do limonki, długo musiałam się przyzwyczajać do tego aromatu w herbacie zamiast ulubionej cytryny (które w końcu też już są), a do herbaty zaparzonej z imbirem nie nadaje się zupełnie. Mateo, jak widać odnalazł się w południowoamerykańskich smakach, bo limonkę wyciska nałogowo. Pije wodę z cukrem i limonką kilka razy dziennie i jak stary Latynos przyprawia nią wszystko co ma na talerzu (Wiadomo więc już skąd mu się wziął ten szał na sprajta...)
W harmonogramie statkowego dnia są trzy główne posiłki, na każdy można dostać coś na ciepło, zatem żadnych ekstrawagancji w tym temacie. Tradycyjnie i europejsko, czyli:
  • śniadanie koło 8:00; jeśli nie masz ochoty na „śniadanie farmera”, „tosty po hawajsku” czy „tuna sandwich” możesz zażyczyć sobie „jajo wedle życzenia”. KAŻDY kucharz potrafi zrobić idealne sadzone na bekonie, niezbyt przypieczonym i w sam raz chrupiącym, z rozlewającym się smakowicie żółtkiem :) Zazwyczaj w niedziele są naleśniki, w zależności od kucharza w wersji bardziej lub mniej przypominające te znane w Polsce, tylko raz czy dwa trafiły mi się prawdziwe grubaśne pancakes w wersji z amerykańskich filmów familijnych. Tu naleśniki są w sobotę.
  • lunch w samo południe; zupa i na drugie mięso z dodatkami: ziemniaki, makaron lub ryż na rozmaite sposoby. Na „Canberze” ktoś, jako dodatek szczególnie upodobał sobie pyzy i te, czasem w niespotykanej wariacji, jemy najczęściej. Do tego deser: owoce (lokalne i dzięki temu super świeże, więc zdarza się popróbować egzotycznych przysmaków nie skażonych chemią i długim magazynowaniem oraz transportem, np. marakuja albo liczi (fuuuj!) ), a dwa razy w tygodniu – tu w czwartki i niedziele LODY :) No i, zapomniałabym, na wszystkich statkach, na których byłam (więc to chyba specyfika niemieckich statków ogólnie) w sobotę podają Eintropf czyli grochówę, a do tego parówkę albo jakąś kiełbachę. (Na Canberze czasem soczewicową, jak zabraknie grochu.)
  • dinner, czyli po naszemu obiadokolacja ;) około 17:30, tak samo jak na lunch, tylko bez zupy i deseru, czyli mięcho z jakimś innym dodatkiem, a jeśli ktoś się nie najadł (ja w okolicach drugiego na lunch „pękam w szwach”, a jeść lubię..) szwedzki stół z serami, wędlinami itp.
Czasami, na niektórych statkach zarówno na lunch jak i kolację są do wyboru dwie potrawy. Na tym tylko w piątek: danie z ryby lub danie mięsne. Ale nie napisałam jeszcze, że zupełnie inne menu szef kuchni szykuje dla załogi filipińskiej (która ma też swoją osobną stołówkę). Niezbyt elegancko wyglądające, ale ciekawe w smaku potrawy, głównie z ryb (rybie głowy to największy przysmak!) albo duszonego mięsa. Ostre przyprawy owszem, ale nie zawsze, częściej coś dziwnego w smaku, słodkawo-kwaśnego, jednak nie w ten "chiński" sposób, jaki lubię. Dodane w dużej ilości bardziej mnie drażni niż smakuje, może to kwestia przyzwyczajenia do określonych smaków. Muszę podpytać kucharza, bo nie potrafię skojarzyć tego aromatu z żadną znaną mi przyprawą, może jakiś rodzaj octu winnego? No i, jak to w kuchniach Azji, ogromna ilość ryżu do każdego posiłku. Tata mówił, ze zawsze mają na statku pełen magazyn. Filipińczycy jedzą też sporo jajek.
Co kilka tygodni, tak jak to ma miejsce dziś, zjadamy kolacje w postaci grillowanej, na tarasie ;)
Na statkach tej kompanii są jeszcze dwa spotkania przy stole, tzw. „kawa”. Codziennie o 10:00 i 15:00 załoga z mostka i „dziupli” (maszyny), może omówić bieżące sprawy lub odreagować podczas luźnych plotek, popijając kawą lub herbatą kawałek sztucznego ciasta z zamrażarki lub duńskie ciasteczko z metalowej puszki, chyba że kucharz ma akurat dobry dzień i wenę i wyjątkowo upiecze coś pysznego (vide: ten post).

Wieczorna impreza stanęła pod znakiem zapytania, bowiem w południe załamała się pogoda. Zacinający deszcz jednak marynarzom nie straszny, rozstawiono stoły i po południu na grillu zaczęło obracać się dorodne prosię. Gdy było gotowe, po deszczu zostały już tylko lekko wilgotne krzesła i nieco śliska podłoga, mimo to przyjęcie się „nie kleilo”. Oficerowie oddali się bez reszty grze w pokera, uśmiechnięta załoga pogaduchom w swoim trudnym do nauki języku, a my poszliśmy spać. Nawet nie pytajcie o karaoke.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Delfiny i inne morskie potwory


Od czasu do czasu, niemal przy samej burcie (podobno najlepiej widać stojąc na dziobie) pojawia się całkiem spore stadko rozbawionych i rozbrykanych delfinów. Nurkują, skaczą na ogonie, fikają koziołki. Solo albo w parach. Czasem robią dla nas cały grupowy układ wodnej gimnastyki. Raz widzieliśmy tez wieloryby. A innym razem nawet orkę. Mieliśmy ogromne szczęście, bo z tego co słyszałam orki rzadko tu występują. Wolą nieco chłodniejsze wody, bardziej na północ.
 

















niedziela, 28 lipca 2013

„Gdy wieloryb kicha, fala jest nielicha.” *


Próbowaliśmy dziś nauczyć się pare filipińskich zwrotów i słów. Nie spodziewałam się, że to tak trudny w wymowie (a co dopiero w zapamiętywaniu!) język. Teraz już sobie przypominam, dlaczego do tej pory nie nauczyłam się ani słowa po filipińsku, zdaje się że w czasie jednego z pierwszych rejsów miałam już taki zamiar.. Mateo jest jednak doskonałym przykładem na to, że nie trzeba dobrze znać języków obcych, by świetnie dogadywać się z przedstawicielami innych nacji. Na wachcie znów przeszkadzał pracować dyżurującemu marynarzowi, który dziś rysował dla niego i robił origami z gazety (wedle zamówienia: łódka, samoloty, płaszczka..). Po czterech tygodniach niemal zupełnie pozbył się nieśmiałości i często sam zaczepia załogę grzecznie się witając lub pokazując narysowane przed momentem obrazki, zabawki czy inne aktualne, z nieustannie towarzyszących mu gdziekolwiek się udaje (nawet tam gdzie król piechotą) przedmioty (np. znalezione gdzieś na szafce nocnej pagony Taty).


* z książeczki Małgorzaty Strzałkowskiej „Gimnastka dla języka (i Polaka, i Anglika)”, którą gorąco polecam, zarówno ćwiczącym prawidłową wymowę ojczystego języka polskim przedszkolakom, jak i uczącym się naszej pięknej mowy obcokrajowcom. Krótkie, wesołe wierszyki ułożone z najtrudniejszych w wymowie polskich słów, w sposób taki, by czytając na głos można było serio połamać sobie lub wykręcić język ;) Ozdobione równie zabawnymi kolażami autorki, trochę w stylu Giuseppe Arcimboldo. I przeczytane przez Piotra Frączewskiego na załączonej gratis płycie.

sobota, 27 lipca 2013

Guayas River


Płyniemy rzeką pełną piranii. Tak sobie wyobrażam, nie wiem czy rzeczywiście żyją w niej piranie. Na pewno w okolicy żyją piraci, bo poza pilotem gościmy też na pokładzie ochroniarzy. Poza tym to trudna trasa, płytko, duże wiry, podwodne skały. Przez kilka godzin staliśmy gdzieś po drodze, czekając na przypływ. Pod wieczór, do siedzącego na parapecie i obserwującego wodę Mateo zaczynają światełkami mrugać boje, jedne zielonymi inne czerwonymi, na zmianę. Pilot przyniósł swoja muzykę, nastrojowe latynoskie ballady przeplatają się to z bosa novą to z dyskotekowymi hitami lat 80-tych. Tylko co jakiś czas, na ich tle rozbrzmiewa komenda pilota lub kapitana, powtarzana jak echem przez sternika. Takie tam mostkowe klimaty...
Bardzo lubię mostek nocą, tę specyficzną atmosferę morskich tajemnic.. To dziwne wrażenie, którego nie potrafię opisać, tak jakby pomimo grającej muzyki, warkotu silnika i nieustających statkowych hałasów dało się usłyszeć.. ciszę. Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi dźwiękami. Tak ogromną i głęboką, że nawet one nie mogą jej zagłuszyć. Lubię te wszystkie kolorowe punkciki migające w całkowitych ciemnościach. Czasami za oknem jest tak czarno, że wydaje się jakbyśmy płynęli przez coś niesamowicie gęstego, materialnego albo przeciwnie, jakbyśmy znajdowali się w ogromnej pustce. Myślę, że podobne wrażenia ma się podróżując w kosmosie (mam nadzieje, że się kiedyś przekonam). To ciekawe, że morze i kosmos są tak ze sobą związane. Przypływy i odpływy. Nawigacja. Jak moglibyśmy podróżować statkami w czasach zanim wymyślono GPS-y, gdyby z Ziemi nie było widać gwiazd? No i dlaczego ktoś wymyślił „statki kosmiczne” a nie na przykład „wozy”? Szkoda tylko, że cały ten romantyzm w dzisiejszych czasach zupełnie zanika. Dalekie podróże? Gapienie w gwiazdy? Życie marynarza to GPS, komputer, niezliczone kontenery i sterta papierów lub mejli do napisania. Kilka godzin w porcie i zwijamy się do następnego. Z dawnych czasów został tylko zakurzony sekstant i piraci. Ale to chyba marne pocieszenie ;)

piątek, 26 lipca 2013

Guayaquil, Ekwador, po raz drugi


Wygląda na to, ze wczoraj był u nas Tłusty Czwartek. Mateo ma na liczniku cztery (i pół) pączki z dziurką. Dla urozmaicenia ostatniego skropił limonką. My daliśmy sobie spokój z donatami, kierując zainteresowanie w stronę nabytego przedwczoraj kubańskiego rumu i coca-coli. Zła wiadomość jest taka, że zepsuła się statkowa maszyna do lodu.

Na wczorajszej wachcie tak się zajęłam zaległymi wpisami z wyprawy, że nie zauważyłam kiedy zrobiło się zupełnie ciemno i odgrodzili mnie od reszty mostka grubą zasłoną. Mateo, który przez cały czas zajmował się wpisywaniem na kalkulatorze maksymalnej liczby rozmaitych cyfr, które potem kazał nam odczytywać (np. dwa zero zero pięć trzy jeden zero cztery zero pięć dziewięć dziewięć według Taty i dwieście miliardów pięćset trzydzieści jeden milionów czterdzieści tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt dziewięć według Mamy – zgadnijcie które z nas jest filologiem a które marynarzem? ;) ) co jakiś czas wyłaniał się z zza tej kurtyny z latarką, wygłupiając w ciemnościach z pełniącym razem z Tatą dyżur marynarzem i głośno chichocząc. Prawdziwy czarny teatr!

Guayaquil nocą


Na ląd udajemy się dopiero wieczorem koło 18:00. Długo wahamy się czy jest sens w ogóle iść. Bo późno. Bo Mateo zmęczony. Bo niebezpiecznie włóczyć się po nocach z małym dzieckiem po portowych miastach „południówki”. Podpytujemy załogę, mówią że jest ok. Akurat w biurze mamy kolesi z antynarkotykowego, szukają drabiny dla płetwonurków, którzy właśnie oglądają od dołu nasz statek. Pytamy o Santa Ana Port i Barrio Las Peñas, czy możemy się tam spokojnie wybrać z kilkulatkiem po zmroku. Mówią, że „no problemo”, w centrum jest pełno policjantów i że jest „festina”. Dłuższą chwilę później, bez kolacji, trochę już głodni i nie do końca pewni czy aby na pewno dobrze robimy, znów czekamy na zakurzonej bramie, oddzieleni od „normalnego świata” osiedlem najuboższych mieszkańców (i tym razem nie pozwalają nam nawet wychylić nosa za kratę, powtarzają w kółko rozmaite hiszpańskie słowa, w tym znajomo brzmiące „mafia”) na taksówkę. Przyjeżdża po nas ten sam kierowca co poprzednio i podobnie jak ostatnim razem umawiamy się, że za dwie godziny po nas przyjedzie.

No i wychodzi nasza totalna ignorancja w stosunku do Guayaquil, nie tylko à propos tramwajów. Zdawało nam się, że to takie tam sobie byle jakie miasto portowe, a tu wow! Manzanillo, to w porównaniu do tego tutaj nudna impreza! Mimo, że jest już ciemna noc kiedy dojeżdżamy do Santa Ana, ulica pełna rodzin z dziećmi i przytulających się par tonie w kolorach i muzyce! Wspinamy się po czterystu pięćdziesięciu sześciu schodach (nie liczyliśmy, są numerowane ;) ) otoczeni gwarnym tłumem i wszechobecną kakofonią latynoskich melodii. W powietrzu roznoszą się smakowite zapachy, a im wyżej wchodzimy, tym więcej punkcików światła w różnych odcieniach, kolorach, kształtach i konfiguracjach pojawia się przed naszymi oczami, w postaci niesamowitej nocnej panoramy. Zaryzykuję stwierdzenie, że Guayaquil jest jeszcze piękniejszy nocą niż Moskwa. Ok, może tak samo piękny, albo inaczej: Moskwa wygrywa ale tylko zimą.
Rzeczywiście jest jakiś festiwal, konkretnie festiwal sztuki. Przynajmniej tak to wygląda. Rzuciwszy szybko okiem na latarnię i kapliczkę na Santa Ana schodzimy na dół i zagłębiamy w wąską uliczkę „La Planchady”oddzielającej wzgórze od rzeki. Zabudowana jest najstarszymi domami w mieście, teraz mieszczącymi klimatyczne galerie, knajpki i sklepy. Nie tylko w zabytkowych wnętrzach ale przede wszystkim bezpośrednio na ulicy artyści prezentują swoje dzieła: głównie obrazy, trochę rzeźb i rękodzieło. Pomiędzy nimi kręcą się sprzedawcy słodyczy i jabłek w karmelu. Jakaś babeczka grając na gitarze wykrzykuje latynoskie piosenki by za chwile zmienić instrument na (chyba) flet poprzeczny. I choć nie zawsze gra i śpiewa czysto i co jakiś czas myli się grając, siadamy na chwilę na chodniku nieopodal i dajemy się oczarować muzyce i ogólnej atmosferze wieczoru.

W brzuchach burczy nam coraz bardziej, ale jeszcze nie nabraliśmy wystarczająco odwagi, by zjeść coś z ulicy, a Mateo – nie ma mowy. Dopiero na statku rzucamy się na pozostawiony dla nas w lodówce przez Stewarda obiad, a parę minut potem wyprysznicowany i zapakowany do łóżka Mateo zasypia jak tylko dotknie głową poduszki.

Co mi się tu podoba najbardziej? Całe rodziny spędzające wspólnie czas, mnóstwo uśmiechniętych małych dzieci, łącznie z maciupeńkimi dzidziolami, kilkutygodniowymi zaledwie, bardzo często w ramionach lub nosidełkach u tatusiów, i kobiety karmiące piersią na ulicy (czasem idąc), nieosłonięte, bo nikt się nie gapi na nie krzywo lub z ostentacyjnym niesmakiem. Dlaczego w moim kraju mało komu przeszkadzają psie kupy na chodnikach, ale rzeczy tak naturalne i piękne są uznawane za „żenujące i obrzydliwe”? :(

Niestety nie udało nam się kupić piñaty dla Taty na jutrzejsze urodziny ;(














































































Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...