wtorek, 30 lipca 2013

Kolejne BBQ party


Opadły mgły i szykuje się kolejny grill. Ponieważ o barbecue już było, napiszę co nieco o statkowym jedzeniu.
Podstawową zasadą jeśli chodzi o wyżywienie, niezależnie od kompani jest to, że ma być smacznie. Marynarze spędzają na statku połowę (a nierzadko znacząco większą) swojego przedemerytalnego życia, więc co by morale załogi nie osłabły, kucharz musi dobrze gotować, to oczywiste. Rzecz jasna, w zależności od talentu kucharza poziom i walory smakowe serwowanych posiłków mogą się znacząco różnić. Jednak nie tylko umiejętności chief cook'a maja tu znaczenie.
Poza tym, że zdobywszy różnorakie wykształcenie i doświadczenie w zawodzie, kucharze i tak przechodzą dodatkowe szkolenie w firmie, zanim dostąpią zaszczytu mieszania w garnkach na statkach kompanii, sporo na temat owego mieszania ma do powiedzenia kapitan konkretnego statku. To on ostatecznie (po konsultacji z szefem kuchni) decyduje o zaopatrzeniu, a także weryfikuje menu. Może zasugerować rodzaj diety lub dodawanych przypraw. Ale i jego pomysły, co widać na przykładzie tej akurat lini, są ograniczone. Nie w każdym porcie jest możliwe zrobienie większych zakupów, ze względu na jakość jedzenia, przesadne kontrole w porcie czy problemy logistyczne. Dodatkowo niektórych produktów po prostu nie ma. Tu w Południowej Ameryce jest na przykład problem z warzywami i nabiałem, co potwierdziła (z nostalgią) poznana przed tygodniem, mieszkająca od jakiegoś czasu w Peru nasza rodaczka, żona agenta z Callao. Mamy tu rewelacyjne mięso (naprawdę smaczne i czuć, że bez „ulepszaczy”) ale o przyzwoitych jogurtach, kefirze czy prawdziwej śmietanie możemy pomarzyć. To samo z warzywami: kapusta ze słoika i szparagi na okrągło, trochę lodowej sałaty i kilka pomidorków koktajlowych ukrytych pomiędzy liśćmi. I wszystko. Mateo już zapomniał jak wygląda brokuł.. (jedyne warzywo, które ten mięsożerny raczej dinozaur spożywa bez grymasów, a nawet z ochotą). A ja tęsknie za ogórkiem kiszonym..
Jest za to limonka. Wszechobecna. Polska żona agenta z Peru, mówiła, że dodają ją tu (na południu) do wszystkiego. Dało się to odczuć i na naszym statku. Osobiście, choć nie mam nic do limonki, długo musiałam się przyzwyczajać do tego aromatu w herbacie zamiast ulubionej cytryny (które w końcu też już są), a do herbaty zaparzonej z imbirem nie nadaje się zupełnie. Mateo, jak widać odnalazł się w południowoamerykańskich smakach, bo limonkę wyciska nałogowo. Pije wodę z cukrem i limonką kilka razy dziennie i jak stary Latynos przyprawia nią wszystko co ma na talerzu (Wiadomo więc już skąd mu się wziął ten szał na sprajta...)
W harmonogramie statkowego dnia są trzy główne posiłki, na każdy można dostać coś na ciepło, zatem żadnych ekstrawagancji w tym temacie. Tradycyjnie i europejsko, czyli:
  • śniadanie koło 8:00; jeśli nie masz ochoty na „śniadanie farmera”, „tosty po hawajsku” czy „tuna sandwich” możesz zażyczyć sobie „jajo wedle życzenia”. KAŻDY kucharz potrafi zrobić idealne sadzone na bekonie, niezbyt przypieczonym i w sam raz chrupiącym, z rozlewającym się smakowicie żółtkiem :) Zazwyczaj w niedziele są naleśniki, w zależności od kucharza w wersji bardziej lub mniej przypominające te znane w Polsce, tylko raz czy dwa trafiły mi się prawdziwe grubaśne pancakes w wersji z amerykańskich filmów familijnych. Tu naleśniki są w sobotę.
  • lunch w samo południe; zupa i na drugie mięso z dodatkami: ziemniaki, makaron lub ryż na rozmaite sposoby. Na „Canberze” ktoś, jako dodatek szczególnie upodobał sobie pyzy i te, czasem w niespotykanej wariacji, jemy najczęściej. Do tego deser: owoce (lokalne i dzięki temu super świeże, więc zdarza się popróbować egzotycznych przysmaków nie skażonych chemią i długim magazynowaniem oraz transportem, np. marakuja albo liczi (fuuuj!) ), a dwa razy w tygodniu – tu w czwartki i niedziele LODY :) No i, zapomniałabym, na wszystkich statkach, na których byłam (więc to chyba specyfika niemieckich statków ogólnie) w sobotę podają Eintropf czyli grochówę, a do tego parówkę albo jakąś kiełbachę. (Na Canberze czasem soczewicową, jak zabraknie grochu.)
  • dinner, czyli po naszemu obiadokolacja ;) około 17:30, tak samo jak na lunch, tylko bez zupy i deseru, czyli mięcho z jakimś innym dodatkiem, a jeśli ktoś się nie najadł (ja w okolicach drugiego na lunch „pękam w szwach”, a jeść lubię..) szwedzki stół z serami, wędlinami itp.
Czasami, na niektórych statkach zarówno na lunch jak i kolację są do wyboru dwie potrawy. Na tym tylko w piątek: danie z ryby lub danie mięsne. Ale nie napisałam jeszcze, że zupełnie inne menu szef kuchni szykuje dla załogi filipińskiej (która ma też swoją osobną stołówkę). Niezbyt elegancko wyglądające, ale ciekawe w smaku potrawy, głównie z ryb (rybie głowy to największy przysmak!) albo duszonego mięsa. Ostre przyprawy owszem, ale nie zawsze, częściej coś dziwnego w smaku, słodkawo-kwaśnego, jednak nie w ten "chiński" sposób, jaki lubię. Dodane w dużej ilości bardziej mnie drażni niż smakuje, może to kwestia przyzwyczajenia do określonych smaków. Muszę podpytać kucharza, bo nie potrafię skojarzyć tego aromatu z żadną znaną mi przyprawą, może jakiś rodzaj octu winnego? No i, jak to w kuchniach Azji, ogromna ilość ryżu do każdego posiłku. Tata mówił, ze zawsze mają na statku pełen magazyn. Filipińczycy jedzą też sporo jajek.
Co kilka tygodni, tak jak to ma miejsce dziś, zjadamy kolacje w postaci grillowanej, na tarasie ;)
Na statkach tej kompanii są jeszcze dwa spotkania przy stole, tzw. „kawa”. Codziennie o 10:00 i 15:00 załoga z mostka i „dziupli” (maszyny), może omówić bieżące sprawy lub odreagować podczas luźnych plotek, popijając kawą lub herbatą kawałek sztucznego ciasta z zamrażarki lub duńskie ciasteczko z metalowej puszki, chyba że kucharz ma akurat dobry dzień i wenę i wyjątkowo upiecze coś pysznego (vide: ten post).

Wieczorna impreza stanęła pod znakiem zapytania, bowiem w południe załamała się pogoda. Zacinający deszcz jednak marynarzom nie straszny, rozstawiono stoły i po południu na grillu zaczęło obracać się dorodne prosię. Gdy było gotowe, po deszczu zostały już tylko lekko wilgotne krzesła i nieco śliska podłoga, mimo to przyjęcie się „nie kleilo”. Oficerowie oddali się bez reszty grze w pokera, uśmiechnięta załoga pogaduchom w swoim trudnym do nauki języku, a my poszliśmy spać. Nawet nie pytajcie o karaoke.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...