piątek, 26 lipca 2013

Guayaquil, Ekwador, po raz drugi


Wygląda na to, ze wczoraj był u nas Tłusty Czwartek. Mateo ma na liczniku cztery (i pół) pączki z dziurką. Dla urozmaicenia ostatniego skropił limonką. My daliśmy sobie spokój z donatami, kierując zainteresowanie w stronę nabytego przedwczoraj kubańskiego rumu i coca-coli. Zła wiadomość jest taka, że zepsuła się statkowa maszyna do lodu.

Na wczorajszej wachcie tak się zajęłam zaległymi wpisami z wyprawy, że nie zauważyłam kiedy zrobiło się zupełnie ciemno i odgrodzili mnie od reszty mostka grubą zasłoną. Mateo, który przez cały czas zajmował się wpisywaniem na kalkulatorze maksymalnej liczby rozmaitych cyfr, które potem kazał nam odczytywać (np. dwa zero zero pięć trzy jeden zero cztery zero pięć dziewięć dziewięć według Taty i dwieście miliardów pięćset trzydzieści jeden milionów czterdzieści tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt dziewięć według Mamy – zgadnijcie które z nas jest filologiem a które marynarzem? ;) ) co jakiś czas wyłaniał się z zza tej kurtyny z latarką, wygłupiając w ciemnościach z pełniącym razem z Tatą dyżur marynarzem i głośno chichocząc. Prawdziwy czarny teatr!

Guayaquil nocą


Na ląd udajemy się dopiero wieczorem koło 18:00. Długo wahamy się czy jest sens w ogóle iść. Bo późno. Bo Mateo zmęczony. Bo niebezpiecznie włóczyć się po nocach z małym dzieckiem po portowych miastach „południówki”. Podpytujemy załogę, mówią że jest ok. Akurat w biurze mamy kolesi z antynarkotykowego, szukają drabiny dla płetwonurków, którzy właśnie oglądają od dołu nasz statek. Pytamy o Santa Ana Port i Barrio Las Peñas, czy możemy się tam spokojnie wybrać z kilkulatkiem po zmroku. Mówią, że „no problemo”, w centrum jest pełno policjantów i że jest „festina”. Dłuższą chwilę później, bez kolacji, trochę już głodni i nie do końca pewni czy aby na pewno dobrze robimy, znów czekamy na zakurzonej bramie, oddzieleni od „normalnego świata” osiedlem najuboższych mieszkańców (i tym razem nie pozwalają nam nawet wychylić nosa za kratę, powtarzają w kółko rozmaite hiszpańskie słowa, w tym znajomo brzmiące „mafia”) na taksówkę. Przyjeżdża po nas ten sam kierowca co poprzednio i podobnie jak ostatnim razem umawiamy się, że za dwie godziny po nas przyjedzie.

No i wychodzi nasza totalna ignorancja w stosunku do Guayaquil, nie tylko à propos tramwajów. Zdawało nam się, że to takie tam sobie byle jakie miasto portowe, a tu wow! Manzanillo, to w porównaniu do tego tutaj nudna impreza! Mimo, że jest już ciemna noc kiedy dojeżdżamy do Santa Ana, ulica pełna rodzin z dziećmi i przytulających się par tonie w kolorach i muzyce! Wspinamy się po czterystu pięćdziesięciu sześciu schodach (nie liczyliśmy, są numerowane ;) ) otoczeni gwarnym tłumem i wszechobecną kakofonią latynoskich melodii. W powietrzu roznoszą się smakowite zapachy, a im wyżej wchodzimy, tym więcej punkcików światła w różnych odcieniach, kolorach, kształtach i konfiguracjach pojawia się przed naszymi oczami, w postaci niesamowitej nocnej panoramy. Zaryzykuję stwierdzenie, że Guayaquil jest jeszcze piękniejszy nocą niż Moskwa. Ok, może tak samo piękny, albo inaczej: Moskwa wygrywa ale tylko zimą.
Rzeczywiście jest jakiś festiwal, konkretnie festiwal sztuki. Przynajmniej tak to wygląda. Rzuciwszy szybko okiem na latarnię i kapliczkę na Santa Ana schodzimy na dół i zagłębiamy w wąską uliczkę „La Planchady”oddzielającej wzgórze od rzeki. Zabudowana jest najstarszymi domami w mieście, teraz mieszczącymi klimatyczne galerie, knajpki i sklepy. Nie tylko w zabytkowych wnętrzach ale przede wszystkim bezpośrednio na ulicy artyści prezentują swoje dzieła: głównie obrazy, trochę rzeźb i rękodzieło. Pomiędzy nimi kręcą się sprzedawcy słodyczy i jabłek w karmelu. Jakaś babeczka grając na gitarze wykrzykuje latynoskie piosenki by za chwile zmienić instrument na (chyba) flet poprzeczny. I choć nie zawsze gra i śpiewa czysto i co jakiś czas myli się grając, siadamy na chwilę na chodniku nieopodal i dajemy się oczarować muzyce i ogólnej atmosferze wieczoru.

W brzuchach burczy nam coraz bardziej, ale jeszcze nie nabraliśmy wystarczająco odwagi, by zjeść coś z ulicy, a Mateo – nie ma mowy. Dopiero na statku rzucamy się na pozostawiony dla nas w lodówce przez Stewarda obiad, a parę minut potem wyprysznicowany i zapakowany do łóżka Mateo zasypia jak tylko dotknie głową poduszki.

Co mi się tu podoba najbardziej? Całe rodziny spędzające wspólnie czas, mnóstwo uśmiechniętych małych dzieci, łącznie z maciupeńkimi dzidziolami, kilkutygodniowymi zaledwie, bardzo często w ramionach lub nosidełkach u tatusiów, i kobiety karmiące piersią na ulicy (czasem idąc), nieosłonięte, bo nikt się nie gapi na nie krzywo lub z ostentacyjnym niesmakiem. Dlaczego w moim kraju mało komu przeszkadzają psie kupy na chodnikach, ale rzeczy tak naturalne i piękne są uznawane za „żenujące i obrzydliwe”? :(

Niestety nie udało nam się kupić piñaty dla Taty na jutrzejsze urodziny ;(














































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...