Wygląda
na to, ze wczoraj był u nas Tłusty Czwartek. Mateo ma na liczniku
cztery (i pół) pączki z dziurką. Dla urozmaicenia ostatniego
skropił limonką. My daliśmy sobie spokój z donatami, kierując
zainteresowanie w stronę nabytego przedwczoraj kubańskiego rumu i
coca-coli. Zła wiadomość jest taka, że zepsuła się statkowa
maszyna do lodu.
Na
wczorajszej wachcie tak się zajęłam zaległymi wpisami z wyprawy,
że nie zauważyłam kiedy zrobiło się zupełnie ciemno i odgrodzili
mnie od reszty mostka grubą zasłoną. Mateo, który przez cały
czas zajmował się wpisywaniem na kalkulatorze maksymalnej liczby
rozmaitych cyfr, które potem kazał nam odczytywać (np. dwa zero
zero pięć trzy jeden zero cztery zero pięć dziewięć dziewięć
według Taty i dwieście miliardów pięćset trzydzieści jeden
milionów czterdzieści tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt
dziewięć według Mamy – zgadnijcie które z nas jest filologiem a
które marynarzem? ;) ) co jakiś czas wyłaniał się z zza tej
kurtyny z latarką, wygłupiając w ciemnościach z pełniącym razem
z Tatą dyżur marynarzem i głośno chichocząc. Prawdziwy czarny
teatr!
Guayaquil nocą
Na
ląd udajemy się dopiero wieczorem koło 18:00. Długo wahamy się
czy jest sens w ogóle iść. Bo późno. Bo Mateo zmęczony. Bo
niebezpiecznie włóczyć się po nocach z małym dzieckiem po
portowych miastach „południówki”. Podpytujemy załogę, mówią
że jest ok. Akurat w biurze mamy kolesi z antynarkotykowego, szukają
drabiny dla płetwonurków, którzy właśnie oglądają od dołu
nasz statek. Pytamy o Santa Ana Port i Barrio Las Peñas, czy możemy
się tam spokojnie wybrać z kilkulatkiem po zmroku. Mówią, że „no
problemo”, w centrum jest pełno policjantów i że jest „festina”.
Dłuższą chwilę później, bez kolacji, trochę już głodni i nie
do końca pewni czy aby na pewno dobrze robimy, znów czekamy na
zakurzonej bramie, oddzieleni od „normalnego świata” osiedlem
najuboższych mieszkańców (i tym razem nie pozwalają nam nawet
wychylić nosa za kratę, powtarzają w kółko rozmaite hiszpańskie
słowa, w tym znajomo brzmiące „mafia”) na taksówkę.
Przyjeżdża po nas ten sam kierowca co poprzednio i podobnie jak
ostatnim razem umawiamy się, że za dwie godziny po nas przyjedzie.
No
i wychodzi nasza totalna ignorancja w stosunku do Guayaquil, nie
tylko à propos tramwajów. Zdawało nam się, że to takie tam sobie
byle jakie miasto portowe, a tu wow! Manzanillo, to w porównaniu do
tego tutaj nudna impreza! Mimo, że jest już ciemna noc kiedy
dojeżdżamy do Santa Ana, ulica pełna rodzin z dziećmi i
przytulających się par tonie w kolorach i muzyce! Wspinamy się po
czterystu pięćdziesięciu sześciu schodach (nie liczyliśmy, są
numerowane ;) ) otoczeni gwarnym tłumem i wszechobecną kakofonią
latynoskich melodii. W powietrzu roznoszą się smakowite zapachy, a
im wyżej wchodzimy, tym więcej punkcików światła w różnych
odcieniach, kolorach, kształtach i konfiguracjach pojawia się przed
naszymi oczami, w postaci niesamowitej nocnej panoramy. Zaryzykuję
stwierdzenie, że Guayaquil jest jeszcze piękniejszy nocą niż
Moskwa. Ok, może tak samo piękny, albo inaczej: Moskwa wygrywa ale
tylko zimą.
Rzeczywiście
jest jakiś festiwal, konkretnie festiwal sztuki. Przynajmniej tak to
wygląda. Rzuciwszy szybko okiem na latarnię i kapliczkę na Santa
Ana schodzimy na dół i zagłębiamy w wąską uliczkę „La
Planchady”oddzielającej wzgórze od rzeki. Zabudowana jest
najstarszymi domami w mieście, teraz mieszczącymi klimatyczne
galerie, knajpki i sklepy. Nie tylko w zabytkowych wnętrzach ale
przede wszystkim bezpośrednio na ulicy artyści prezentują swoje
dzieła: głównie obrazy, trochę rzeźb i rękodzieło. Pomiędzy
nimi kręcą się sprzedawcy słodyczy i jabłek w karmelu. Jakaś
babeczka grając na gitarze wykrzykuje latynoskie piosenki by za
chwile zmienić instrument na (chyba) flet poprzeczny. I choć nie
zawsze gra i śpiewa czysto i co jakiś czas myli się grając,
siadamy na chwilę na chodniku nieopodal i dajemy się oczarować
muzyce i ogólnej atmosferze wieczoru.
W
brzuchach burczy nam coraz bardziej, ale jeszcze nie nabraliśmy
wystarczająco odwagi, by zjeść coś z ulicy, a Mateo – nie ma
mowy. Dopiero na statku rzucamy się na pozostawiony dla nas w
lodówce przez Stewarda obiad, a parę minut potem wyprysznicowany i
zapakowany do łóżka Mateo zasypia jak tylko dotknie głową
poduszki.
Co
mi się tu podoba najbardziej? Całe rodziny spędzające wspólnie
czas, mnóstwo uśmiechniętych małych dzieci, łącznie z
maciupeńkimi dzidziolami, kilkutygodniowymi zaledwie, bardzo często
w ramionach lub nosidełkach u tatusiów, i kobiety karmiące piersią
na ulicy (czasem idąc), nieosłonięte, bo nikt się nie gapi na nie
krzywo lub z ostentacyjnym niesmakiem. Dlaczego w moim kraju mało
komu przeszkadzają psie kupy na chodnikach, ale rzeczy tak
naturalne i piękne są uznawane za „żenujące i obrzydliwe”? :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz