wtorek, 12 kwietnia 2022

Do pięknej Tulipanii

Wiem, że jaskółki zimują raczej w Afryce lub południowej Azji, jednocześnie nie mam najmniejszej wątpliwości jaki kraj (leżący wprawdzie na południe ale o takim samym klimacie jak Dania) miał na myśli Hans Christian Andersen, kiedy ratował Calineczkę, na skrzydłach jaskółki, przed niechcianym zamążpójściem (nie dziwię się, bo choć wbrew stereotypom krety są dla ogrodu pożyteczne, do romantyków ani feministów - jeśli wierzyć panu Mario Ludwigowi, nie należą). Oto kraj wiatraków, drewnianych chodaków, serów Gouda i Edam i rowerów. Ale tulipanów i innych roślin cebulowych przede wszystkim. Przynajmniej dla mnie, odkąd pamietam, tak właśnie Holandia, na długo przed tym zanim przemianowała się na Niderlandy, się kojarzyła. Jeszcze ktoś mi opowiadał jak to zimą wszyscy z rowerów przesiadają się na łyżwy i śmigają po zamarzniętych kanałach, co również brzmi kusząco, lecz na Holandię tudzież Niderlandię pomysł miałam taki właśnie, że: rowery, tulipany i barka. Czekałam na taką okazję kilkanaście lat, bo tylko w bajkowej Tulipanii tulipany kwitną cały rok, w tej prawdziwej zaś jedynie wiosną. A wiosną ostatnimi czasy Tata pływał po morzach. Wreszcie się udało, i choć czasy są nie najciekawsze a koncepcja spania w domu na łodzi okazała się zbyt skomplikowana do zrealizowania (i pewnie zbyt kosztowna), wyruszyliśmy. Ponieważ na majówkę szykuje się spora impreza rodzinna, w Niderlandach spędzimy w tym roku Święta Wielkanocne, które dla nas mają bardziej wiosenny, związany z naturą  charakter niż religijny, w związku z czym nie mogliśmy chyba wybrać lepiej, jeśli chodzi o piękno odradzającej się tuż po zimie przyrody.
Tak jak przez wiele miesięcy wcześniej o sytuacji na świecie przypominały wszechobecne maseczki, limity osób i środki odkażające, tak teraz mijane auta z nalepkami pomocy humanitarnej, konwoje karetek i sprzętu wojskowego, wszędzie rzucające się w oczy niebieskożółte barwy ukraińskiej flagi.
Nocujemy w Lipsku, dziwnym mieście, wyłaniającym się nagle z otaczających go wiejskich gospodarstw. Nie spodziewałam się, że Völkerschlachtdenkmal (Pomnik Bitwy Narodów) jest tak ogromny! W necie czytam, że największy monument w Europie. Widać go z daleka, ponury, imponujący na tle pól uprawnych i zimowych jeszcze sadów. Gdy wjeżdżamy do miasta, mam wrażenie, że za chwile usłyszę maszerujące równym krokiem pruskie wojsko. Zwyczajny hotel z widokiem na sąsiednią kamienicę ma w sobie coś co sprawia, że jest bardzo przytulny. W kwestii gastronomii zaplanowałam kolacje w tureckim bistro oraz Lipskie skowronki na śniadanie. Oba punkty wycieczki do nadrobienia w drodze powrotnej. Zdążyliśmy załapać się na lekką kolację w hotelowej restauracji: saksońskie dania z raków oraz z lokalnego sera dla nas i mniej wyszukane (tradycyjnie fastfoodowe) potrawy dla Chłopców.
Następnego dnia wieczorem docieramy na miejsce, do fajoskiego pensjonatu, gdzie wynajmujemy apartament z antresolą, z meblami z recyklingu i fotelami stworzonymi dla moich trzech fanów motoryzacji - z opon samochodowych (zgodziłabym się na takie w moim ogrodzie!). Właścicielka częstuje Chłopców gazowanymi napojami w puszce (na nas w lodówce czeka butelka wina) i poleca nam lokalna knajpkę tuż przy kanale. Podoba nam się, swojską atmosferą przypomina nam sycylijskie The Paper Moon, wszyscy się znają, przytulny harmider, okrzyki komentujących mecz, przesympatyczni kelnerzy którym angielski plącze się z niemieckim kiedy przeskakują na obcy język z ojczystego niderlandzkiego. Na półce pod olschoolowo wykafelkowaną ścianą sterta planszówek, ale jesteśmy wykończeni dwudniową podróżą więc zagrać w Carcassonne przyjdziemy następnym razem.
Poniedziałek, dzień pierwszy. Źle zerknęłam na stronę Keukenhof (i nie dotarło do mnie że TO JEST środek sezonu, więc to niemożliwe żeby były wolne terminy) i dostajemy bilety dopiero na 15:30. Sam dojazd 1:40 czyli mamy wolne całe przedpołudnie. Poświęcamy je na odpoczynek i mały rekonesans, zakupy w piekarni i markecie (nabiał rządzi!). Prawda,  znają się tu na produktach mlecznych ale dobre pieczywo znają chyba tylko z bajek, niestety. Po południu czeka nas naprawdę duuuużo chodzenia.
Keukenhof jest obłedny. TOTALNY obłęd! Odlot! Orgazm! Ze szczęścia i zachwytu niemal mdleję. Chyba dostanę tulipanowej gorączki! Chłopców, z początku sceptycznych zostawiam pod opieką Taty i króliczka Miffy na placu zabaw, by w spokoju oddawać się upojnej kontemplacji.  W pawilonie Willem-Alexander niezliczone odmiany tulipanów, o jakich Wam się nawet nie śniło, niektóre absolutnie odjechane. Wysokie i niziutkie, gładkie i postrzępione, w kolorach klasycznych, pastelowych, mrocznych, ombre, w ciapki. Niektóre ogromne inne malutkie jak “ perła Persji”… Tak nazwy też działają na zmysły i pobudzają wyobraźnie. No i zapach! Najintensywniejszy oczywiście w strefie hiacyntów i żonkili. Co za dużo to nie zdrowo, w pewnym momencie w Keukenhof aż ciężko oddychać, mimo że wiosenne powietrze jest świeże i rześkie. Zgarniam chłopaków i idziemy do prawdziwego labiryntu i do młyna skąd możemy na kwiatowe kompozycje popatrzeć z góry. Spacerujemy jeszcze ze dwie godziny, niemal do zamknięcia. Pod koniec producenci i wystawcy się zwijają, więc jeśli chcecie kupić cebule musicie się bardziej pospieszyć niż my z realizacją tego zamiaru. Jako pamiątka do kupienia liczne gadżety z motywem kwiatowym: torebki, kubki, apaszki… Rzucił mi się też w oczy sklep z Miffy, zapewne z podobnym asortymentem tyle że ozdobionym podobizną najsłynniejszego królika w Niderlandach. Jeśli chodzi o najbardziej przyziemne potrzeby, lokale gastronomiczne, foodtracki i toalety w wystarczającej ilości by je zaspokoić a jednocześnie nie zaburzyć zbytnio upojnej, kwiecistej scenerii. W pawilonach wystawowych możecie podziwiać też inne rośliny, nie tylko cebulowe, kompozycje kwiatowe, poznać historię i metody produkcji i mnóstwo innych rzeczy które my odpuściliśmy bo nie dało by rady obejrzeć wszystkiego. Wyobraźcie sobie, że Chłopcom też się podobało, no ale przecież nie zabrałabym ich gdzieś gdzie nie skorzystalibyśmy wszyscy, w końcu jestem mistrzynią kompromisów (a przynajmniej staram się bardzo!). Ale wieczorem wycieńczeni jesteśmy wszyscy, nie czujemy nóg za to głód owszem. I tu pojawia się poważny problem, który popełniliśmy już na Sycylii: znowu nie wzięliśmy pod uwagę, że restauracje w większości są czynne tylko w weekendy, a niektóre poza sezonem wakacyjnym zamknięte w ogóle. Dopiero za Afsluitdijk, przecinającą zatokę autostradą (to również tutejsza atrakcja turystyczna), w jakimś spowitym mrokiem (rozjaśnionym lampeczkami i lampionami), uroczym miasteczku, znajdujemy czynną restaurację. Wprawdzie kuchnia już nie pracuje ale dostajemy zakąski: krokiety i nuggetsy z frytkami. Od dwudziestu lat nie zdarzyło się, żebym codziennie piła piwo, ale tak jak w Czechach tak i w krajach germańskich (od których ci pierwsi się przecież warzyć uczyli) nie jestem w  stanie zamówić innego  alkoholowego trunku, chociaż nie każde z lokalnych produktów przypadło mi do gustu. 
Keukenhoff do tanich rozrywek nie należy, ale uważam że raz w życiu warto, nawet nie będąc Crazy Plant Lady. Wstęp dla 4 osób plus parking z widokiem na hiacyntowe pola: 61 EUR














































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...