piątek, 15 kwietnia 2022

I AMsterdam

To była moim zdaniem najmniej udana wycieczka, Mateo natomiast znów uważa na odwrót. Rozumiem go doskonałe, jak byłam młoda, znaczy nieco młodsza, też kochałam hałas i chaos dużych metropolii. Wydawało mi się, że najlepiej będzie poruszać się po Amsterdamie na rowerze, tak jak to robiliśmy w Kopenhadze, ale tutaj nie czułam tego komfortu co wtedy, tylko całkowite zagubienie i stres. Zamiast rozglądać się i podziwiać architekturę miasta pędziłam niesiona wartkim strumieniem rowerzystów, zatrzymującym się tylko na moment na czerwonym świetle, nie spuszczając z oczu reszty ekipy, by nie zgubić się na serio. Więc jeśli zapytacie mnie jak wygląda stolica Niderlandów to szczerze Wam muszę odpowiedzieć, że nie wiem, chociaż kilka interesujących budynków czy donic z tulipanami zdążyłam w tym pędzie dostrzec. Chłopcy rzecz jasna czuli się w rowerowym potoku jak ryby.
Czwartkowy plan na Amsterdam obejmował dwa muzea oraz park. Muzeum Łodzi Mieszkalnych (Houseboat Museum), Muzeum Van Gogha (Van Gogh Museum) oraz park, który z jakiegoś powodu miałam zapisany na Google Maps, więc chciałam go sobie obejrzeć, najlepiej odpoczywając w nim, popijając kawę.
Wybraliśmy parking poza centrum z oszczędności, nie tylko euro ale i czasu: stanie w godzinnych korkach nie jest fajne nawet w fajnym miejscu. W metrze są specjalne wagony do przewożenia rowerów (cena za parking obejmowała przejazd komunikacją choć za rower trzeba dopłacić) lecz z tandemem mieliśmy już wystarczający problem by wydostać się windą z parkingu. Zatem prawie dwie godziny zajął nam dojazd w tę i z powrotem spod stadionu klubu Ajax Amsterdam (o tym, że to drużyna piłkarska dowiedziałam się od moich współtowarzyszy wjeżdżając na parking). Część ścieżki rowerowej znajdowała się w remoncie, ale najgorszy był przejazd przez  zatłoczone centrum. Uważam się za słabego rowerzystę i zawsze jeżdzę w kasku (po nim zresztą można poznać turystę, Holendrzy, nawet dzieci używają ich rzadko) więc jazda razem z samochodami (pomimo pierwszeństwa w stosunku do nich) pośród spieszących się, zniecierpliwionych innych rowerzystów (Mateo twierdzi, że to normalne tempo) nie należała do tego rodzaju przeżyć dla których wcześniej męczę się  dwa dni w aucie  jadąc przez Europę ze znudzonymi i marudzącymi dziećmi.
To nie koniec rozczarowań i przykrych niespodzianek. Po tym jak rozczochrana, z kaskami w ręku wtargnęłam do muzeum, chwilę po tym jak drzwi obrotowe staranowali kłócący się o to "kto pierwszy" Chłopcy, na godzinę przed zamknięciem, żeby chociaż na słoneczniki popatrzeć, czarnoskóry ochroniarz w garniturze niemiłym tonem (nie dziwię mu się) zapytał w czym może mi pomóc, a następnie (nie bez satysfakcji) oznajmił, że do środy wszystkie bilety są wyprzedane. Po wyjściu, kolejny ochroniarz, tym razem ze znajdującego się naprzeciwko Stedelijk Museum Amsterdam - Muzeum Sztuki Współczesnej i Designu i uprzejmie poprosił byśmy odpięli rowery od ich dzieła sztuki… Trochę mi wstyd, a trochę zastanawiam się czy to bardziej świadczy o nas czy o sztuce współczesnej. No i uważam, że większą oznaką ignorancji było jednak przyjechać 130 km na Van Gogha bez rezerwacji. Co my sobie myśleliśmy?? Gdyby nie to, że jedne Słoneczniki  widziałam już kiedyś, jak byłam młodsza, w Galerii Narodowej w Londynie, chyba by mnie trafił szlag. Niestety, jeden z moich ulubionych malarzy musi zaczekać wraz z Vermeerem i Rembrandtem oraz ogrodem Hortus Botanicus Leiden  i 19-stoma wiatrakami na naszą następną wyprawę  do Niderlandii, tym razem może z noclegiem w Hadze i najlepiej samolotem. Tak czy owak nie pozostało nam już nic innego jak udać się do Vondelparku i przy okazji poszukać czegoś do jedzenia.
Sam park można opisać w czterech słowach: zieleń, stawy, ptaki, ludzie. Dużo zieleni, dużo stawów, dużo ptaków i jeszcze więcej ludzi, głownie rozłożonych na kocach lub przemykających na rowerach nieprzerwaną linią z jednego końca na drugi. Znaleźliśmy hipsterską knajpkę z placem zabaw (jest wyyysoooka drabinka ze zjeżdżalnią ful wypas ale o piaskownicy mają takie samo pojęcie jak o pieczywie), gdzie posililiśmy się wymyślnymi sałatkami i  bitterballen z sosem musztardowym, wszystko to droższe niż smaczne. Chłopcy w ramach rekompensaty za brak czegoś „normalnego do jedzenia” (nie było już pankejków, a mięsne kulki w panierce z podejrzaną breją w środku im nie podeszły), w drodze powrotnej do domu zażądali frytek z McDonalda, a ja po takim dniu nie miałam siły protestować i tylko ze stoickim spokojem zamówiłam dla siebie kawę. 
Jedyne co się naprawdę udało to wizyta w muzeum łodzi  mieszkalnych tudzież domów na wodzie, przedstawiającym „charakterystyczną dla Holandii formę mieszkalnictwa”. Znajduje się na stuletnim statku Hendrika Maria, który do 1997 był jeszcze zamieszkany. Jako kempingowa dziewczyna i żona marynarza kochająca życie na statku czuję się w takim miejscu wspaniale i nie przeszkadzałyby mi niewygody w postaci malutkiej łazieneczki (ale własnej!).  Żeby się nie smucić, że nie udało nam się wynająć takiego oto mieszkanka na ten wyjazd, kupiłam sobie książkę, coś jak Cabin Porn, tylko o domach na wodzie właśnie i ich mieszkańcach. Ponieważ w całym tym dzisiejszym szaleństwie nie udało nam się znaleźć żadnej kawiarni, zdesperowani kupujemy niderlandzkie ciastka na stacji benzynowej już na trasie powrotnej z Amsterdamu do Koudum, w którym mieszkamy.  Z parkingu na Woonmall uciekliśmy zanim się zapełnił całkowicie napływającymi ze wszystkich stron wystrojonymi fanami niejakiego Burna Boy (nie znam), który jak się dowiadujemy od jednego z nich, gra dziś w amsterdamskim Ziggo Dome koncert.










































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...