piątek, 9 lutego 2024

Little red dot. Azja dla początkujących.

Doszliśmy do wniosku w naszej hobbickiej norce, że nadeszła pora by wychylić ciekawskie nosy poza swojską i przytulną Europę i poszukać przygód nieco dalej niż do tej pory. Nadal ma być, według standardów naszej europejskiej bańki, bezpieczenie, to priorytet. Musi też być kompromis, wiadomo, miejsce z pobytu w którym skorzystają również dzieci. Po trzecie egzotycznie, a im dłuższy lot tym dla dzieciaków większa atrakcja. Gdy spojrzeliśmy na mapę świata, wybór stał się prosty, mały czerwony punkcik zamrugał do nas z końca półwyspu Malajskiego. Dziwny kraj: miasto - państwo - wyspa w jednym. Trochę jak Malta ale jeszcze bardziej. Zdarzało nam się czasem o nim myśleć, rozmawiać: o legendarnej czystości na ulicach, karze za posiadanie gum do żucia, nie wspominając o uwielbianej przeze mnie piosence Toma Waitsa, którą często sobie nucę (czasem w polskim przekładzie). Tata bywał w porcie Singapur, jednym z największych na świecie, wielokrotnie i opowiadał jakie to fajne miejsce, że chętnie by nas zabrał. Nie trafił nam się kurs na Singapur podczas przypadkowych wizyt u niego na statku, zatem nie czekając na kolejną okazję, która może się sama z siebie nie pojawić, postanowiliśmy: lecimy! Ja swój azjatycki szok kulturowy przeżyłam w hongkońskich restauracjach, jeszcze zanim zostałam Mamą, Mateo i Elio po tej stronie kuli ziemskiej staną po raz pierwszy. 

Początkowo określenie Czerwona kropka było deprecjonujące, jednak sami mieszkańcy tego malutkiego, lecz na ten moment najprężniej rozwijającego się kraju Azji Południowo-Wschodniej, zaczęli je z dumą używać, odwracając jego znaczenie. Zaraz po zakupie biletów (ze względu na cenę kupiliśmy je z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem) miałam wątpliwości czy dobrze wybrałam cel naszych zimowych wakacji. Myśl, że może fajniej byłoby pojechać dajmy na to do Wietnamu albo Suzhou (ogrody!) w Chinach (bo na Japonię z kolei chcę się najpierw dobrze przygotować) kołatała mi się w głowie do czasu aż zaczęłam zagłębiać się w temat przygotowując plan wyprawy. Okazuje się, że to nie tylko kompromis rodzinno-pokoleniowy (niesamowite ogrody i egzotyczna przyroda dla mnie, futurystyczne atrakcje nowoczesnego miasta dla Chłopaków) ale doskonały punkt startowy do eksploracji Dalekiego Wschodu. Singapur to kulturowo-etniczny tygiel. W dużym uproszczeniu (podobnie jak Bornholm dla Skandynawii): Azja w pigułce, wszystkiego po trochu ale w przyswajalnej i bezpiecznej dla Europejczyka formie. Indie bez smrodku, Chiny bez totalitaryzmu i Indonezja bez zbyt dużego szoku kulturowego. Nawet bardzo młody Europejczyk może sam swobodnie poruszać się po całym państwie-mieście, jeśli uzna że atrakcje zaplanowane na każdy dzień przez rodzicielkę (zwaną za plecami przez resztę naszej ekipy podróżniczej Pacmanem) odbiegają od jego nastoletniej wizji spędzania ferii w tropikach na równiku. Oczywiście trzeba będzie przestrzegać pewnych zasad, gumy do żucia należy zostawić w domu a kieszenie przed wyjazdem dokładnie opróżnić z papierków po nich. Żarty żartami ale wysokość mandatów za śmiecenie nie jest śmieszna. Podobno za publiczne awantury jest wyznaczona kara chłosty, tego nie wiem ale nie zdziwiłabym się, do dziś mam ciarki na plecach gdy przypomnę sobie niedawną bezwzględną egzekucję kobiety skazanej za handel narkotykami. Ja najbardziej obawiam się zaplanowanej na jeden dzień wycieczki rowerowej, bo podczas jej wymyślania umknął mojej uwadze fakt o ruchu lewostronnym na tej wyspie… Jak już napisałam w poprzednim poście, dużo będzie się działo, takie jest w każdym razie założenie, a kto czytał posty z innych wypraw ten wie, że  w czasie wakacji lubimy być jak w kalejdoskopie. No dobra, ja lubię, reszta się dopasowuje, ale zwykle wracają zadowoleni (pomijając konfigurację Mateo i Mazury) i mam nadzieję, że nie inaczej będzie tym razem.

Kilka z atrakcji ominie nas już na wstępie: przybywamy pomiędzy hinduskim świętem Thaipusan, podczas którego uczestnicy paradują z poprzekłuwanym na rozmaite sposoby ciałem (myślę, że chciałabym coś takiego zobaczyć, ale nie wiem czy dzieci powinny…) a Chingay, Festiwalem Wiosny, związanym z obchodami Chińskiego Nowego Roku, z imponującą paradą i spektaklem ulicznym, ponoć największym w Azji. Mam złą wiadomość dla Chłopców: z końcem roku Nerf Action Xperience Singapore został zamknięty i przenosi się do New Jersey w USA. Nie znoszę broni, nawet plastikowej, za to oni są wielkimi fanami tej zabawki. Jednak ogromnie podekscytowani wyjazdem, szczęśliwie nie poświęcają tej informacji zbyt wiele uwagi. Czy będziemy pływać w morzu? Tata twierdzi, że w tym morzu są rekiny. Nie widziałam na fotografiach przedstawiających plaże kąpiących się osób, więc może coś w tym jest? Napewno w jednym z rezerwatów są warany i krokodyle, bardzo bym chciała je zobaczyć w ich naturalnym środowisku (i nie zostać zjedzona rzecz jasna). Darujemy sobie Snow City Singapure, chociaż to ferie a nasza polska zima ostatnimi laty szału nie robi ;) Niestety nie nocujemy w Marina Bay Sands, zatem odpada kąpiel w położonym na dachu - wielkiej desce surfingowej - hotelowym basenie Infinity Pool (dostępnym tylko dla gości) i zrobienie odjechanego selfie na tle panoramy miasta. Na hotel Raffles, w którym nocował Joseph Conrad Korzeniowski, także nas nie stać, nawet na wymyślonego w 1915 r. przez niejakiego Ngiama Tong Boona na bazie ginu drinka Singapore Sling. Do luksusów jednak nas nie ciągnie, innych atrakcji jest przemnóstwo, a mieszkanko które wynajęliśmy na czas pobytu, choć to zwykły apartamentowiec, prezentuje się bardzo azjatycko, gdyż elewacja porośnięta jest roślinami. Owszem mamy i basen, nie tak spektakularny i otwarty zdaje się tylko do 20:00, ale mogłoby go nie być wcale, więc się z niego cieszę. Pierwszą myśl odnośnie noclegu był oczywiście Singapore Mariners’ Club, który sprawdził się w Nowym Jorku i Hong Kongu (tanio, czysto,  zawsze w centrum i fajny klimat) ale niestety jest w remoncie.

Oszałamiająca nowoczesność, fantastyczna przyroda, wzajemne współistnienie i przenikanie się różnych kultur, w tym interesująca historia Peranakanów (z własnym językiem, zwyczajami i tradycją kulinarną), wszystko brzmi ekstra! Najbardziej ale to najbardziej cieszę się na tę podróż z powodów gastronomicznych. Mamy zamiar żywić się tylko i wyłącznie na mieście, konkretnie na ulicy, bo oto Singapur jest światową mekką ulicznego jedzenia. Hawker centres czyli hawkery oraz food courts to skupiska stoisk z jedzeniem, w których codziennie mieszkańcy-obywatele Singapuru spożywają wszystkie posiłki i my zamierzamy ich w tym naśladować. Chociaż samo słowo „makan” (z malajskiego „jeść”, „posiłek”) w Singlish (potoczna odmiana singapurskiego angielskiego) pomału przechodzi do lamusa, kultura makan jest jedną z bardziej charakterystycznych dla Singapuru. Być może singapurskie hawker centres trafią na listę UNESCO. “Tak wiele ras i kultur wzbogaca kuchnię Singapuru” - mówi Masato, bohater uroczego filmu Erica Khoo “Ramen. Smak wspomnień”, który obejrzeliśmy sobie przed wyjazdem na zachętę. Smak długo gotowanej na wieprzowych żeberkach Bak kut teh oraz słynnego Kraba w Chilli to najważniejsza pamiątka jaką zamierzam przywieść z tej podroży.






1 komentarz:

  1. Przecieraj szlaki w Azji, może i ja się w końcu odważę (od razu do Japonii). Mnie, milośniczce austryjackiego porządku, zasady niestraszne ;)

    OdpowiedzUsuń

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...