poniedziałek, 26 lutego 2024

O tym jak już nie dotarliśmy do Little India

Kolejny dzień utwierdza nas w przekonaniu o tym jak fantastyczne jest miejsce do którego wybraliśmy się na zimowe ferie. Z nieniknącą fascynacją odkrywamy jego zupełnie inne oblicze, a dokładniej mówiąc oblicza, bo jak już pisałam Singapur tworzy wiele kultur, a trzy najważniejsze to chińska, malajska i hinduska, chociaż odnoszę wrażenie że ta ostatnia w najmniejszym stopniu i jej przedstawiciele to głównie siła robocza, lecz jej obecność oczywiście nie pozostaje bez wpływu.
Rano, kiedy Chłopcy jeszcze śpią, udajemy się z Tatą po zakupy na śniadanie do sporego, dobrze zaopatrzonego marketu (kupujemy upiornie drogie jogurty - nabiał sprowadzany jest z Australii i owoce) oraz pobliskiej piekarni. Australijskie jogurty okazują się wodniste a bułeczki które wybraliśmy zupełnie nie podeszły Chłopcom, zdecydowanie pozostaniemy więc przy śniadaniach jedzonych na zewnątrz, w food courtach, zwłaszcza że cenowo też opłaca się to dużo bardziej niż codzienne zakupy. Najsmaczniejszy okazał się pączek z curry, który wcale nie był dziwną mieszanką smaków, bo ciasto było wytrawne, a całość przepyszna. Zresztą staropolskie pączki były ponoć nadziewane mięsem, nie wiem, dlaczego byliśmy zaskoczeni, może to ten upał? Ale dziś akurat  na zewnątrz leje, udało mi się otworzyć przesuwne okno, chociaż Tata twierdził, że się nie da (podobno inni turyści tak pisali w komentarzach). Dało się, do środka wpada przyjemne rześkie powietrze ale i deszcz, co uświadamia nam że parasole i tak się nie przydadzą, kiedy tak zacina.
Jedziemy do Chinatown, ale zaplanowany na dziś długi spacer przez trzy kulturowo odmienne dzielnice zaczynamy od Tanjong Pagar Railway Station, starej stacji kolejowej. Wysiadamy na stacji metra o tej samej nazwie, nieopodal szerokiej i hałaśliwej Tg Pagar Rd, dawniej wioski rybackiej, teraz głównej ulicy Chinatown, tętniącej życiem, pełnej sklepów, barów i kafejek. Jeszcze bardziej ruchliwą drogą, wzdłuż wiaduktu docieramy w południowym upale i kurzu do starego, pięknego onegdaj budynku w stylu art deco, niestety aktualnie całkowicie w remoncie, możemy tylko zerknąć zza płotu. Mimo to ogarnia nas dziwne, nostalgiczne uczucie, jakbyśmy przenieśli się sto lat wstecz, w czasy kolonialne… Historia stacji jest niezwykle ciekawa, a najciekawsze jest to, że o jej istnieniu nie wie nawet wielu Singapurczyków. Oficjalnie otwarta w 1932 roku, obsługiwała pociągi relacji Singapur-Malezja, należące do Malezyjskich Kolei. Ostatni pociąg odjechał ze stacji w 2011, pilotowany przez sułtana Johoru - Ibrahima Iskandera podczas specjalnej ceremonii, w obecności tłumów i mediów. Dworzec został oficjalnie przekazany władzom Singapuru i od tego czasu jest narodowym zabytkiem. Zainteresowanych odsyłam do krótkiego dokumentalnego filmu, który znalazłam na You Tube.
Następnym punktem wycieczki jest Vanda Miss Joaquin Park. Jeśli się zastanawiacie kim jest owa dama, spieszę wyjaśnić, że chodzi o kwiat, konkretnie odmianę storczyka hybrydowego, który jest obok Merliona (jakby nie było także hybrydy) symbolem Singapuru, jego kwiatem narodowym. Jestem więc rozczarowana, że w parku nie ma ani wyżej wymienionej, ani zbyt bujnej zieleni w ogóle. Co dziwniejsze tablica informacyjna jest wyblakła, ciężko coś z niej wyczytać. Spodziewałam się chyba jakiejś gęstwiny pośród której niczym róża Małego Księcia imponujący egzemplarz pięknej fioletowej orchidei pyszni się pod szklaną kopułą. A tu zwykłe tereny zielone w cieniu (metaforycznym, słońce prawie w zenicie, żar leje się z nieba) blokowiska: po sporym trawniku biega stadko kogutów (z pięknymi ogonami, jak z zagrody Pettsona) w towarzystwie paru kur, obok siłownia, nieduży plac zabaw i stół do ping-ponga. Nie zabawiamy tam długo, nie urządzamy pikniku, jedyne ławki które rzeczywiście są osłonięte od słońca są jeszcze przesiąknięte wilgocią po porannym deszczu. Przez wąziutką uliczkę ozdobioną zrobionymi z żelaznych prętów komiksowymi ilustracjami (większość dzieł street artu nawiązuje w Singapurze do motywu podróży i nowej codzienności emigrantów) dostajemy się do urokliwego zakątka Duxton Hill z malutkimi domeczkami z licznymi okiennicami, przycupniętymi przy wąskich uliczkach. W jednym z nich, niebieskim, przy końcu Duxton Rd mieście się przeurocza księgarnia Littered with Books. Dziś już nie wolno w niej robić zdjęć, ale dzięki wcześniejszym fotografiom w internecie, wiedziałam czego się spodziewać. Nie jest to jednak wystylizowana pod Instagram miejscówka, ale autentyczny azyl dla miłośników książek i literatury, z cudowną atmosferą i przesympatyczną młodą obsługą. Bardzo liczę, że uda mi się kupić "Hobbita" do mojej kolekcji w którymś z tutejszych języków (najlepiej wszystkie trzy) lecz jest tylko (znów mnie to spotyka, już to wiem zanim dziewczyna skończy przeszukiwać katalog w komputerze) naturalnie "Władca Pierścieni". Czuję, że i tak koniecznie muszę coś tam sobie kupić na pamiątkę! W dziale dotyczącym Singapuru znajduję zbiór esejów lokalnych pisarzy o ogrodach i naturze, od sprzedawczyń dostaję gratis (chyba w nagrodę za mój werbalny entuzjazm) zakładkę z ich logo.
Elio domaga się czegoś do zjedzenia (Mateo zdecydował się jednak sam spędzić dzisiejszy dzień), pora zatem udać się do Liao Fan Hawker Chan, który reklamuje się jako „pierwszy hawker nagrodzony gwiazdką Michelin”. Nie wypada nie spróbować potraw światowej klasy za zaledwie kilka dolarów, chociaż my w ogóle nie jesteśmy głodni. Jedzenie okazuje się wyśmienite! Kawę i deser mamy zaplanowaną w innym kultowym lokalu: Nanyang Old Coffe, od którego według Google Maps dzielą nas 3 minuty spaceru jedną ulicą. Zanim jednak przejdziemy przez Smith St. mija prawie godzina! Rozprasza nas mnóstwo rzeczy: głośne uderzenia w bębny związane z lokalnymi obrzędami, interesująca fasada, kolorowa okiennica, smoki, ludzie, zapachy, nie wiadomo w którą stronę skierować oczy, głowa kręci się we wszystkich kierunkach przez cały czas, prawie dookoła. Panuje noworoczne zakupowe szaleństwo, na obładowanych straganach króluje kolor czerwony z domieszką złota. Za 3 dolary singapurskie (z początku nie wierzę, że  tylko 3 a nie 30) kupuję małą ozdobę, kotka żeby podobało się też Elio. Pytam sprzedawcę, co oznacza - “żeby do domu przyciągało pieniądze”. Wygląda więc, że dobrze zainwestowałam 3 dolary! Najbardziej nie mogę oderwać wzroku od murali, są wspaniałe, pełne szczegółów. Opowiadają o codzienności dawnych mieszkańców, mam słabość do takich ilustracji, a te są naprawdę przepiękne. Zdaje się, że w większości wykonane zostały przez tego samego autora, Yip Yew Chonga, singapurskiego artystę sztuk wizualnych. Wreszcie kulminacyjny moment dnia (choć trudno taki jednoznacznie stwierdzić, gdy każda chwila to niesamowite doświadczenie), jeden z tych momentów w życiu które zapamięta się na zawsze. Przed wyjazdem wiedziałam, że nadarzy się okazja żeby spróbować legendarnego ze względu na swój nieprzyjemny zapach (i odwrotnie proporcjonalny do niego smak, jak twierdzą niektórzy smakosze) owocu. Zastanawiałam się jak i gdzie go skonsumujemy. Czy będziemy wiedzieć jak się do tego zabrać? Czy instrukcje z filmików wystarczą? Wiadomo, że nie można go przewozić środkami komunikacji ani zabierać do większości hoteli. Sprawa okazała się niespodziewanie prosta. I niespodziewanie jest tu słowem kluczowym, bo w tym konkretnym momencie, pośród tysiąca bodźców, zupełnie akurat o durianie nie myślałam. Zatrzymuję się na skrzyżowaniu by zrobić fotkę kamienicy i czuję  naprawdę paskudny zapach. “Coś tu nieładnie pachnie”, stwierdzam. Tata uśmiechając się szeroko, przesuwa się odsłaniając stoisko pełne poporcjowanego i popakowanego w plastik żółtego przysmaku, który jak się okazuje nie tylko śmierdzi ale i wygląda jak (pardon..)… kupa. Po stoczeniu wewnętrznej walki (tylko ja z naszej trójki zamierzam podjąć wyzwanie) zdaję się na sprzedawcę i kupuje jeden z najtańszych „zestawów”, cena za porcję waha się bowiem od 8 do 32 dolarów singapurskich. Zaopatrzona w jednorazowe foliowe rękawiczki i wielka pakę chusteczek higienicznych, nie do końca pewna czy wiem co czynię (sprzedawca nie udzielił moim zdaniem wystarczajaco uspokajających odpowiedzi na wiele zadanych przez mnie natrętnych pytań) zasiadam przy jednym ze stolików rozstawionych na środku ulicy obok wielgachnych koszy na śmieci i nieśmiało przystępuje do konsumpcji, nabierając na palec odrobinę mazistego owocu. Podchodzi do mnie młody mężczyzna o azjatyckich rysach: “tak się tego nie je, proszę pani, musi to pani chwycić o tak (demonstruje dłonią w powietrzu), jak kurczaka i obgryzać”. Rzeczywiście, jest łatwiej a smak bardziej znośny. Przed wyjazdem czytałam że smak duriana to połączenie smażonego czosnku, cebuli, migdałów i delikatnego sera. Ja z początku czuję tylko cebulę, w dodatku surową, ale gdy spożywa się to tak jak należy smaki się łączą i tworzą ten jedyny w swoim rodzaju, choć nie jest to coś czym ja mogłabym się delektować. Raczej nie zostanę fanką, zwłaszcza że cebulowy posmak na języku nie opuszcza mnie do rana. Ostatecznie Tata i Elio też próbują, ale tylko odrobinę. Wolą wodę prosto ze świeżo otwartego, na miejscu kokosa. Kiedy po owocowym “deserze” zostają tylko pestki wreszcie idziemy na kawę. Nanyang Old Coffe to klimatyczna kafeteria z tradycją. Serwują znakomitą, parzoną w tradycyjny sposób kopi (kawę) lub teh (herbatę) oraz przekąski (np. pyzę bao z nadzieniem z jakiejś dziwnej fioletowej odmiany słodkiego ziemniaka zwanego yam - Elio na trasie pełnej przygód przez Smith St. zdążył ponownie zgłodnieć, a może po prostu „miał ochotę na coś”). Na piętrze lokalu znajduje się kameralne i nostalgiczne muzeum kawy, aktualnie nieczynne. Tuż obok, przy sąsiedniej ulicy wznosi się spory budynek, z imponująco strojnym dachem: Buddha Tooth Relic Temple, także już zamknięty o tej porze. Zbudowana w stylu dynastii Tang, wygląda bardziej jak strojna willa niż obiekt sakralny. Wewnątrz przechowywane są relikwie (między innymi wspomniany w nazwie ząb Buddy) oraz ponoć największy na świecie młynek modlitewny. Ja żałuje, że nie zobaczę zaaranżowanego na dachu świątyni “pełnego uroku” jak pisze przewodnik Pascal, ogrodu. Elio zaś zapewne, iż nie spotkał żadnego z grasujących w świątyni kotów, o którym wzmiankuje sporo osób w opiniach na Google Maps. Obchodzimy ją dookoła, podziwiając architekturę jakże odmienną od tej do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni i przenosimy się stacją metra niczym portalem do kolejnego fascynującego świata: Kampong Glam.
Nagle robi się jeszcze tłoczniej, jeszcze hałaśliwiej, jeszcze bardziej kolorowo, a ściany zdobi jeszcze więcej cudnych murali. Zamknięta w kwadracie połączonych ciasnymi uliczkam XIX-wiecznych domów o niskiej zabudowie, muzułmańska dzielnica, z główną ulicą Arab Street wygląda, zwłaszcza w kontraście do otaczających ją z każdej strony wysokich nowoczesnych wieżowców, jak żywcem wyjęta z Baśni Tysiąca i Jednej nocy, wraz z bajkowym Masjid Sultan, zdobionym złotymi kopułami meczetem, który jeszcze mniej przypomina miejsce kultu niż świątynia z Zębem Buddy, a jest jednym z najważniejszych ośrodków muzułmańskich Singapuru. Przed przybyciem Brytyjczyków Kamping Glam zamieszkiwała malajska arystokracja. Dziś to gwarne miejsce podobnie jak Chinatown jest pełne butików, sklepów z pamiątkami, kawiarni i barów, ale o zupełnie innym charakterze i smaku. W powietrzu unoszą się aromatyczne zapachy, w szklanych gablotach kuszą niespotykane odmiany baklawy, neony migocą zachęcająco. My pośród naprawdę pięknie brzmiącego, melodyjnego nawoływania muezina, przedzieramy się w totalnym oszołomieniu przez barwne tłumy i zakamarki, żeby zrobić jeszcze pare fotek przed Muzeum Zabytkowych Aparatów (Vintage Camera Muzeum) zanim totalne ciemności ogarną miasto (minęła 19:00), kupujemy ciasto z pandanem (smakuje jak nasza babka piaskowa, z lekko kokosową nutą i ma zielony kolor) i pędzimy na spotkanie z Mateo (musimy przejść długą estakadą prowadzącą nad ruchliwą wielopasmową Nicoll Hwy do stacji metra), z którym umówiliśmy się pod restauracją zlokalizowaną za Little India. Po tej dzielnicy nie zdążyliśmy się już dziś powłóczyć i podczas tego wyjazdu nie będzie już niestety ku temu okazji. Mimo że informacje umieszczone w Google Maps temu przeczą, restauracja w której zaplanowałam zjeść właśnie dziś Bak Kut Teh - Legendarny Bak Kut Teh At Rangoon jest zamknięta. Udaje nam się zjeść tę słynna potrawę, tradycyjnie popijając herbatą w Jia Bin Klang Bak Kut Teh. Tak się składa, że tutejszy przepis obejmuje nie tylko wieprzowe żeberka ale również inne części ciała oraz wnętrzności tego zwierzęcia (ogon, żołądek, skórę, jelita...). Zupa smakuje… kontrowersyjnie, za to herbata jest doskonała! Zjadamy co jesteśmy w stanie, próbujemy na deser aiyu jelly (smaczna galaretka z jakiejś tajwańskiej odmiany fig) i opuszczamy lokal minutę przed zamknięciem. Chyba powinniśmy trochę odpocząć, więc robimy małą korektę planów na kolejny dzień, postanawiamy że jutro będzie na luzie…






















































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...