środa, 28 lutego 2024

Rowery w East Coast Park

Dziś wszyscy budzimy się dopiero o 11:00. Jeszcze tego nie wiemy, ale wieczorem całą czwórką zgodnie stwierdzimy, że to był najlepszy, najfajniejszy dzień z całego wyjazdu. Nie tylko dlatego, że spędziliśmy go razem.
Najpierw śniadanie. Co dziś jemy? Ginko bean curd i mleko sojowe z grass jelly. Mam nadzieję, że te gastronomiczne eksperymenty mnie nie zabiją. Potrawa, którą zamówiłam to generalnie deser, można jeść na zimno lub ciepło (zastanawiam się kto i kiedy wybiera tę drugą opcję). Pomiędzy kostkami lodu, pośród płatków (a może listków?) przypominających wyglądem i konsystencją płatki róż (ale bez tego intensywnego zapachu), pływa kilka orzeszków (właściwie to nasiona) miłorzębu, całość jest raczej neutralna smakowo ale doskonale nawadnia. Grass jelly to bardziej żelka niż galaretka, dokładnie taka jakich używa się w popularnych już i u nas Bubble Tea, jak podaje internet uzyskuje się ją z rośliny o łacińskiej nazwie Mesona chinensis, należącej do tej samej rodziny co mięta. Mimo podejrzanego wyglądu nie ma nic wspólnego z paskudnym aromatem lukrecji. Aby mieć pewność, że po tak lekkim śniadaniu nie zrobię się zaraz głodna, na drogę do domu kupuję w sąsiednim lokalu chrupiącego pierożka za 2 dolary singapurskie, z jajkiem i ziemniakiem (Tata z krewetką), pysznie przyprawionego w stylu kuchni hinduskiej.
Możemy ruszać! Dzisiejszy dzień da się scharakteryzować jednym słowem i brzmi ono: rowery.
Udajemy się do Shimano Cycling World, w między czasie zastanawiając się gdzie potem wypożyczymy dwa kółka, by udać się na przejażdżkę. Muzeum okazuje się być małe, kameralne i darmowe. Bilety trzeba kupić jeśli się chce jednocześnie obejrzeć Muzeum Sportu, które zajmuje pozostałą i znaczącą część sporej wielkości budynku. Właściwie trudno to miejsce jednoznacznie scharakteryzować, można tu obejrzeć rozmaite rodzaje rowerów od pierwszego drewnianego na którym ledwo da się jeździć, czy wietnamskiego zrobionego z rattanu po super nowoczesne rowery górskie i do skakania, którymi zachwyca się Mateo. Są tu przedmioty z różnych okresów w minionym wieku, związane z tą lubianą na całym świecie formą aktywności, zarówno jako sportu jak i hobby, mapy, książki, albumy o rowerach, kolarstwie i tym podobne. Jednocześnie można tu po prostu rower kupić. Przesympatyczny pan z obsługi wszystko nam objaśnia, chętnie odpowiada zwłaszcza na pytania Mateo, w którym bez wątpienia wyczuwa pokrewną duszę, choć cała trójka moich Chłopaków to maniaki rowerowe. Na koniec najlepsze: kiedy pytamy o najbliższą wypożyczalnie rowerów, zostajemy poinformowani, że możemy je sobie pożyczyć tu na miejscu, bez żadnych opłat, wystarczy depozyt i obietnica, że zwrócimy je przed zamknięciem, maksymalnie o 20:30. Wprawdzie nie możemy wziąć modelu z wyższej półki, który podoba się Mateo ani wyglądającego oldschoolowo, idealnego jak na mój gust, ale i tak jest super. Chwilę póżniej stoimy w piekielnym słońcu, niektórzy w nieco niedopasowanych kaskach (w Singapurze nie są obowiązkowe a jedynie zalecane), powtarzając sobie w głowie, że trzeba się trzymać lewej strony. Ruszamy i jest ekstra: miałam rację, jazda nie jest uciążliwa, pęd powietrza przyjemnie nas schładza. Spacer w tym upale szybko by nas zmęczył, mimo że wygodna trasa pieszo-rowerowa prowadzi wśród zieleni a potem nad oceanem. Oprócz rowerów w dzisiejszym planie jest jeszcze jeden ważny punkt: Chilli Crab. To najważniejsza lokalna potrawa, symbol miasta-państwa-wyspy tej samej wagi co Merlion i Miss Vanda. Być w Singapurze i nie zjeść Chilli Craba to jak nie być tu wcale. A my nie mamy dylematów w stylu książąt duńskich. Poza tym kto nie chciałby spróbować? Z tego co się zorientowałam najlepiej zjeść go właśnie na wybrzeżu. Wcześniej myślałam sobie, że ten jeden raz wybierzemy się do restauracji, z obrusem i porządną kuchnią na zapleczu. Teraz jednak stwierdzam, że zupełnie nie mam na to ochoty, tym bardziej spocona w rowerowych ubraniach. W dodatku skoro jedzenie w hawkerach jest takie dobre to trzeba zaryzykować. Nasz cel to East Coast Lagoon Food Village. Postanawiamy zrobić tam sobie małą ucztę ale to szaleństwo wybierać dania z różnych stoisk kiedy hawker ma ich z 500 zamiast 5… Jakoś to logistycznie ogarniam, ale kiedy z ciężkim klapnięciem dosiadam się do pilnowanego przez Chłopców stolika (schodzi się coraz więcej ludzi, w końcu to pora idealna na obiadokolację) jestem wykończona. Niecierpliwie czekamy na nasze dania i napoje, po niektóre musimy się zgłosić sami kiedy zabrzęczy małe urządzenie, inne zostaną nam przyniesione (stolik ma numer trzycyfrowy, musiałam sobie go zapisać długopisem na dłoni, żeby w tym chaosie nie pomylić się podając podczas zamawiania). Chyba sama zostałam już zapamiętana, nieogarnięta Europejka, która co chwila wraca i zadaje sto głupich pytań. Wolę jednak głupio pytać niż zjeść coś czego nie powinnam, bo tu zasada z zachodnich restauracji, że wszystko co na talerzu, nawet ozdoby mają nadawać się do spożycia nie obowiązuje. Na przykład liść bananowca na którym ułożono nasza zieleninę (warzywo nazywa się kangkong i choć to może zabrzmi nielogicznie smakuje jak szpinak ale bez smaku szpinaku). Kobietę w chuście (danie było indonezyjskie) moje pytanie czy mogę zjeść wszystko, wyraźnie rozbawiło, ale zapewne próbowałabym go skonsumować. Wreszcie jest, danie główne. Kosztował 48 dolarów singapurskich (jak dotąd za jedno danie płaciliśmy od 5 do 12 dolarów), ale jest wart każdej ceny. Nie tylko delikatne mięso (z którego wydobyciem tylko Mateo, znany wszem i wobec amator raków, doskonale sobie radzi) lecz i pikantny, pomidorowy sos. Kiedy już tylko ów smakowity  sos zostaje  na półmisku, przypominam sobie, że na śmierć zapomniałam o specjalnym rodzaju bułeczek, z którymi powinno się jeść kraba w chilli.. Jeszcze raz staję w kilkuosobowej kolejce, chłopak ze stoiska robi minę “a ta tu znowu czego chce?”, ale podchodzi do mnie od razu i życzliwie inkasuje odliczone pieniądze, a niedługo potem przynosi cztery mantau, za pomocą których pozbywamy się resztek sosu niemal do ostatniej kropelki. To nasz najlepszy posiłek nie licząc śniadań w Killiney Koptiam i lunchu w Liao Fan Hawker Chan. Z pewnością ten smak będziemy wspominać już zawsze. I ten dzień, bo jest idealnie! Musimy już pomału wracać, trzeba oddać rowery. Nie mamy czasu żeby zatrzymać się w drodze powrotnej na plaży, przy którymś z placów zabaw czy mijanym, jak mi się zdaję, ogrodzie społecznym. Robimy wyjątek dla “zjeżdżalni grozy”, jak je nazywam, jeszcze wyższej niż ta w Parku Bednarskiego w Krakowie, na po dwa szybkie zjazdy dla młodszych członków wycieczki. Rodzinno-piknikowa atmosfera East Coast Park jest wspaniała, dobry nastrój udziela nam się na resztę wieczoru. Coraz więcej osób rozstawia namioty na plaży (wymagane jest pozwolenie), wciąż intensywnie pachnie grillem, słychać śmiechy, muzykę. Sporo ludzi mija nas na ścieżce rowerowej, niektóre postaci są naprawdę barwne, na przykład starszy mężczyzna z kilkuletnim chłopcem, obaj na całkowicie kolorowo świecących i wydzielających kosmiczne dźwięki rowerach. Przed nami dwie kobiety w długich szatach i chustach, z fotelika rowerowego jednej z nich mała dziewczynka strzela do nas wielgachnymi bańkami mydlanymi ze specjalnego pistoletu. Wiele osób się do nas uśmiecha , pozdrawia, nawet grupa nastolatków na drogich i fajnych (jak uświadamia mnie Mateo) rowerach. Oddajemy pożyczone rowery, a że do zamknięcia jest jeszcze kilka minut, Chłopcy znów wdają się w branżowe pogawędki z panem z obsługi, który pozwala im przetestować rowery, na których ja się kompletnie nie znam, ale oni wyglądają na przeszczęśliwych.
W dniu jutrzejszym ja mam zamiar trafić do raju, zielonego. Marzyło mi się, by wybrać się tam o wschodzie słońca, które tu wyrozumiale wstaje po 7:00, a Ogród Botaniczny otwarty jest już od 5:00, ale po kolejnym tak pełnym wrażeń dniu, Elio długo nie może zasnąć i nie wyobrażam sobie, że za ledwie kilka godzin mam go obudzić, zwłaszcza że w tej strefie czasowej jesteśmy dopiero od kilku dni. Cóż, naszą porą najwyraźniej są słońca zachody, zresztą przy takim zachmurzeniu jak w tropikach szanse na obserwacje obu tych zjawisk są raczej nikłe, zatem zanim kolejne atrakcje, najpierw się porządnie wyśpimy.


















































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...