No więc dzień „na luzie”. Rano dzieciaków nie da się dobudzić (w końcu w Polsce jest około 2:00 w nocy), wymykamy się sami na śniadanie. W Killiney Koptiam zamawiam laksę, która jest obłędnie przepyszna! To definitywnie jedna z najlepszych rzeczy jakie jadłam w Singapurze (a może nawet w życiu). W drodze powrotnej, dopijając mrożone kawy w kubkach na wynos, kupujemy Chłopcom kolejną porcję australijskiego nabiału oraz zwykły chleb tostowy. Kiedy wszyscy są już najedzeni i gotowi na niezobowiązujące przygody, jedziemy metrem a potem miejskim autobusem w miejsce, do którego większość ludzi, niezależnie od wieku lubi chodzić, zwłaszcza że to w Singapurze prezentuje naprawdę wysoki poziom.
Singapore Zoo znajduje się w północnej części, na terenie Central Catchment Nature Reserve, przy rezerwuarze Upper Seletar, zajmując 28 ha. Został otwarty w 1973 r. a jego główną ideą było stworzenie zwierzętom w nim mieszkającym (ponad 300 gatunków z czego około 34% uznanych jest za zagrożone) warunków jak najbardziej zbliżonych do ich środowiska naturalnego. Ukryte w gęstej roślinności bariery, szklane ściany, usypane wzniesienia i fosy, nie tylko imitują zwierzętom ich prawdziwy dom, ale stwarzają zwiedzającym wrażenie naturalnego, bezpośredniego kontaktu (co w przypadku drapieżników może powodować lekki dreszczyk, mimo świadomości, że wszystko jest dokładnie przemyślane, zabezpieczone i bezpieczne - dla obu stron, oczywiście przy zachowaniu rozsądku i bezpiecznego dystansu). Część wybiegów jest dyskretnie połączonych, by zwierzęta na wolności żyjące w symbiozie również tu miały ze sobą kontakt. Wszystko jest wspaniale opisane, dowiedzieliśmy się mnóstwo ciekawostek na temat tutejszych mieszkańców, a także doskonale zorganizowane. Część zwierząt przemieszcza się poza swoje mieszkanka, ciesząc się nieograniczoną swobodą jak niektóre gatunki ptaków czy małp. Poza ogrodzeniem można spotkać pawie, miniaturowe warany (których przedstawiciela miałam okazję już poznać w Gardens by the Bay) czy lemury. W jednym z pierwszych wybiegów mieszkają wydry. Wesoła kilkuosobowa gromadka popisuje się prezentując pokaz wodnej i lądowej gimnastyki synchronicznej, wyglądają naprawdę pociesznie a ich układ choreograficzny robi wrażenie. Specjalne występy oficjalnych “artystów” odbywają się w określonych miejscach i godzinach, podobnie jak pokazy karmienia zwierząt, w niektórych można bezpośrednio uczestniczyć (za opłatą i po wcześniejszej rezerwacji, chętnych jest wielu). W tutejszym ZOO żyje najwięcej na świecie orangutanów zamieszkujących w warunkach zamkniętych. My po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć białe tygrysy, chociaż z tego co czytałam los tych zwierząt w ogrodach zoologicznych jest bardzo przykry.
Zwierzęta zwierzętami, ale jakie tu rosną rośliny! Można powiedzieć że jest to w takim samym stopniu ogród zoologiczny co botaniczny, tym bardziej, że wiele gatunków roślin także jest opisanych. To ewidentnie jest ZOO w którym mogłabym zamieszkać jako zwierzę. I jako człowiek także!
W kwestiach praktycznych nie różni się od innych ogrodów zoologicznych: jest gdzie się pobawić, odpocząć, odświeżyć, coś przekąsić, a jeśli ktoś się zmęczy długim chodzeniem, przemieszczać się można na przykład tramwajem. Na wstępie zostaliśmy obfotografowani, wybrane zdjęcia są potem do nabycia przy wyjściu, podobnie jak inne pamiątki, motyw zwierzęcy jest oczywiście dominujący. Nasz fotograf był niezwykle charyzmatyczny. Ze swoją nietypową urodą (myślę, że mógł pochodzić z jakichś rejonów Indii) i sposobem bycia wyglądał jak jakiś niesamowity szaman! I totalnie nas zaczarował, wykrzykując polecenia zachęcające do pozowania, jego siła perswazji była niesamowita a energia zaraźliwa. Mimo, że nie zdecydowaliśmy się na kupno kolejnego “family portret”, dla mnie sam moment fotografowania był fascynującym przeżyciem, chociaż Tata wydawał się nieco obrażony, że “próbowano nas naciągnąć”.
Singapore Zoo oferuje zorganizowane wycieczki, z rozmaitymi aktywnościami, warsztatami, odmienne tematycznie. Tuż obok znajdują się inne ogrody, co warto mieć na uwadze by nie pomylić przystanków: Jurong Bird Park, Mandai Wildlife, River Wonders oraz pierwsze na świecie, otwarte w 1994 r. Night Safari. Żałujemy, że nie zostajemy tu na dłużej, zwłaszcza że na samo Singapore ZOO jeden dzień (a nawet tydzień!) to za mało.
Niechętnie opuszczamy to urokliwe miejsce, Mateo wraca darmowym autobusem na stację metra, by znów włóczyć się swoimi ścieżkami (spotkamy się znów na kolacji w “naszym” hawkerze na rogu koło domu) a my udajemy się komunikacją miejską (cały czas używamy bez limitu tej samej karty co na metro, nie obowiązuje ona tylko w autobusach pośpiesznych) w jeszcze jedno miejsce, na przeciwny brzeg rezerwuaru do Upper Seletar Reservoir Park. Ponieważ bardzo lubię odwiedzać miejsca z książek lub filmów, nie mogłam się powstrzymać i w harmonogramie wycieczki umieściłam wieżę widokową w kształcie rakiety z filmu “Ramen. Smak wspomnień”, w okolicy której główny bohater (ten od zupy na żeberkach) spacerował wraz z rodzicami kiedy był kilkulatkiem. Pomyślałam, że to będzie dobre miejsce, żeby posiedzieć w spokoju, odetchnąć po niby luźnym dniu (serio dałam Chłopakom wolną rękę w ZOO, chodziliśmy i robiliśmy tylko to na co ONI mieli ochotę), trochę się jednak nachodziliśmy. I byłoby odpowiednie gdyby po pierwsze nie brakowało nam czasu (kilkanaście minut dodatkowo zmarnowaliśmy wysiadając na złym przystanku i czekając w ostrym słońcu i spalinach na kolejny autobus) a po drugie nie złapała nas gwałtowna ulewa, chwilę po tym jak zeszliśmy z Rocket Watchtower.
Po kolejnej porcji chińskich klusek na kolację (a pomyśleć, że w Krakowie, w okresie od wiosny do Święta Zmarłych nigdy nie dawałam się wyciągnąć na ramen, wymawiając się zbyt wysoką temperaturą jak na jedzenie rosołu…) i powrocie do apartamentu zjedliśmy kupione wczoraj w Kampong Glam ciasto pandanowe.
Na koniec muszę się przyznać do jednej głupiej pomyłki. Otóż przed wyjazdem zaznaczyłam sobie na Orchard Rd jedną księgarnię, w zupełnie innym klimacie niż ta z Duxton Hill: nowoczesna, ogromna, cała w designerskiej bieli… Nie zdążyłam tam zajrzeć pierwszego dnia, więc korzystając że dziś wróciliśmy wcześniej, z lekkim podekscytowaniem wjechałam ruchomymi schodami na trzecie piętro właściwej Galerii Handlowej, już oczyma duszy widząc egzemplarz “Hobbita”, którego w tak dużej księgarni z pewnością znajdę na jednej z tysiąca półek. Dopiero zagłębiwszy się pomiędzy nie zorientowałam się, że coś jest nie tak i jak pod wpływem nagłego, sekundę trwającego objawienia, uświadomiłam sobie, że miejsce to ma w nazwie “library”. Nie “book store”. Zrobiło mi się głupio (jak wtedy gdy przypomniałam sobie że to Tove Jansson zilustrowała fińskie wydanie “Hobbita”*), ale pomyślałam, że gdyby nie to drobne zaćmienie umysłu, nigdy bym tu nie przyszła. A przecież zawsze warto wpaść chociaż na chwilę do biblioteki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz