Po kilku dniach istryjskiej sielanki atmosfera rajskiej wyspy, jaka osiągamy zrzucając górę od kostiumu kąpielowego, odpłynąwszy na dzikie plaże, zostaje zakłócona. Coś jest ewidentnie nie tak z powietrzem. Od rana całe niebo zadymione, swąd i gryzienie w gardle. Plotki kempingowe mówią, że pali się las koło Poreču, w którym dopiero co podziwialiśmy bizantyjskie mozaiki. Z wiadomości w internecie wynika, że płonie pół Europy, w tym lasy w Słowenii. Na zdjęciach satelitarnych NASA wygląda to strasznie, możliwe że zawiało dym aż zza granicy. Po raz kolejny czuję ulgę, że zrezygnowaliśmy z wyjazdu do Bolonii, w której jak pokazują pogodowe aplikacje temperatura dotarła do 42 stopni Celsjusza. Jesteśmy mocno zaniepokojeni. Wprawdzie pożary w południowych rejonach to w sezonie norma, ale ich liczba wydaje się monstrualnie zawyżona. Na szczęście dla nas nadal wieje wiatr i błękit pomału wraca. Wraz z falami przypłynęło pełno meduz.
Kolejne kilka dni później spada nam z sup-a maska do snorkelingu. Nie zdążyliśmy złapać, Mateo zanurkował ale opadła już zbyt głęboko. Zostaje tylko rurka. Szkoda, bardzo mi się podobało podglądanie morskiego dna i jego mieszkańców. Może kupimy nową przed kolejnym wyjazdem, ponoć ulepszona, jeszcze lepiej się oddycha. Dla mnie i tak było super nawet jeśli pływając sapałam pod nosem jak Lord Vadder. Uprzedzam, że wygląda się w niej równie nieciekawie. Naszym pechem zarażamy znajomą szwedzko-polską rodzinę, z której najmłodszym członkiem, swoim rówieśnikiem o imieniu bohatera polskiej wersji książeczki Gunilli Bergström zaprzyjaźnił się Elio. Oni gubią swój ekwipunek pomiędzy wyspami, na płyciźnie porośniętej pod wodą obszernym trawnikiem, poprzetykanym ogromnymi, przypominającymi wielkie ostrygi muszlami, które po wyjęciu na ląd nie prezentują się już tak efektownie, wyglądają jak nadłamany kawałek skorodowanego żelastwa. Tak czy siak, ich maska też przepadła, Mateo przez swoją starą, klasyczną maskę do nurkowania pomaga ją wypatrzeć, ale w tej bujnej zieleni to jak szukanie igły w stogu siana. Za to na jednej z dzikich plaż znajdujemy kałużę solną. Wraz z zafascynowanym Elio wybieramy ciepłe, zbrylone, migocące w słońcu kryształki.
Po kąpieli zwykle kupujemy na tutejszym straganie owoce, przede wszystkim arbuzy i melony, naturalne izotoniki, no i oczywiście zielone figi (to ja) i brzoskwinie (na kilogramy! - Elio, który wymyśla na nie śmieszne nazwy i zajada się bo jak mówi: „w Polsce tak smaczne nie są”). Pani sprzedawczyni, która rozumie polski i zna parę słów, zawsze mu coś dorzuci gratis: a to ze trzy śliweczki, a to garść winogron…
Naszą parcelę mamy zarezerwowaną na tydzień. Nie wiedzieliśmy czy nam się tu spodoba i co po tygodniu będziemy mieli ochotę dalej robić. Przy meldowaniu powiedziano nam, że nie da się przedłużyć pobytu, bo wszystkie miejsca na kempingu są zarezerwowane. Idziemy się dowiedzieć, a nuż widelec coś się zmieniło, i ku naszemu zaskoczeniu okazuje się że owszem, możemy zostać, w dodatku na tym samym miejscu! Zdania są podzielone, ale kompromis zostaje podjęty i przedłużamy o kilka dni. Są jednak dwa warunki: z początkiem tygodnia musimy zrobić pranie (pralka i suszarka są bez problemu dostępne w innej części kempingu) oraz umówić Mateo do fryzjera, bo nie zdążył się ostrzyc przed wyjazdem i aktualna fryzura go wkurza. Umawiamy go za dwa dni, w poleconym na recepcji lokalu - w pobliskim KONZUMIE, z której to wizyty zainteresowany wraca bardzo zadowolony.
Nasza kolejna wycieczka krajoznawcza ma związek z pewnym irlandzkim pisarzem, dokładnie mówiąc najsłynniejszym i co tu kryć najlepszym, a przede wszystkim obok Tolkiena moim ulubionym. Tak… w zasadzie to przyjechałam na Istrię tylko i wyłącznie dla niego. Zatem jedziemy do Puli, żebym sobie mogła pstryknąć długo oczekiwaną (o istnieniu owego pomnika dowiedziałam się jeszcze na studiach) fotkę z Jamesem Joyce’m. Pomnik znajduje się na tarasie baru Uliks (Ulisses, a jakżeby inaczej), tuż przy łuku Sergiusza. Można usiąść z wybitnym Irlandczykiem przy jednym stole i napić się kawy albo Guinnessa. Ku mojemu zaskoczeniu kolejki do zdjęcia nie było. Większość ludzi przyjeżdża bowiem do Puli z innych powodów. Na przykład amfiteatr. Osobiście uważam jednak, że skoro w każdym większym starożytnym skupisku ludności był teatr (tak jak i teraz ogromne multikino) i można jego ruiny zwiedzać w co trzecim włoskim mieście, nie ma powodu by uczynić to koniecznie akurat w Puli. Podobnie rzecz ma się z innymi rzymskimi zabytkami, którymi chwali się to miasto. W żadnym razie nie odbieram im wartości ani majestatu, chce tylko powiedzieć, że miasto powinno mieć „to coś” czego Puli najwyraźniej brakuje. Wszyscy odnieśliśmy to samo wrażenie. (I z tego co się orientuję Joyce je podzielał). Jest to rozczarowujące tym bardziej, że skoro Istria jest taka fajna to po Puli spodziewałam się czegoś więcej. Może moje oczekiwania wzięły się z faktu iż omyłkowo wzięłam ją za stolicę regionu. Administracyjnie rolę tę pełni Pazin, chociaż spotkałam się też w internecie z informacją, że Poreč (przynajmniej jako turystyczne centrum). Jedyne co miałam ochotę zwiedzić to Zerostrasse, system podziemnych kanałów, zbudowanych na początku XX w. jako schrony na wypadek nalotu w czasie wojny, ale Chłopcy, już nieco znudzeni, nie byli w nastroju. Podobała mi się dzielnica starych, ogromnych willi, niestety bardzo zaniedbanych co mocno utrudnia dostrzeżenie ich piękna. Z wyżej położonych ulic patrzymy na miasto w którym architektura miesza się z żurawiami portowymi i choć wygląda to ciekawie, nie wzbudza zachwytu. Może podczas kolejnych wyjazdów na Istrię damy Puli kolejną szanse, może to nie był nasz dzień na to miasto… Tym razem z ulgą wracamy na parking, pod samiutką areną, która i tak była zamknięta dla turystów bo odbywa się właśnie Pula Film Festiwal, jeden z najstarszych chorwackich festiwali filmowych. Tutejsze gwiazdy fotografują się na ściance, a my parząc na masywne mury kolejny raz zastanawiamy się, jak w tamtych czasach zbudowano coś tak imponującego.
Chociaż wizualnie nie, kulinarnie jesteśmy na tak! Zostaliśmy w Puli przynajmniej dobrze nakarmieni. Najpierw smacznie i zdrowo w przesympatycznym Street Food Two. Kolorowo i warzywnie, naprawdę miła odmiana po wszechobecnych kalmarach, truflach i ćevapčići, które lubimy ale mamy już jakby lekki przesyt. Na deser, dla równowagi, Pulačinka. Palačinki (czyli naleśniki) z Puli. Nie porównuje do naszego ukochanego toruńskiego Manekina, bo to coś totalnie innego, chociaż ciasto bazowe to samo. Bardziej na myśl przychodzi mi krakowski GoodLood (bardzo to wszystko podobnie przemyślane i zorganizowane), tylko tam lody a tu naleśniki. Mega słodkie, z cała masa mniej lub bardziej (nie)zdrowych dodatków. Składanie zamówienia polega na wypełnieniu czegoś w rodzaju słodkiej ankiety (jest też kilka opcji wytrawnych) w której personalizujemy swojego naleśnika. Zamówiliśmy dwa naleśniki na nas czworo do podziału (a musicie wiedzieć że jesteśmy twardymi zawodnikami jeśli o naleśniki chodzi) a ledwo je zmieściliśmy. Myślę, że nawet Findus z bajki Svena Nordqvista by nie podołał. Nie pomogła lemoniada, która była okropnie słodka i przeraźliwie kwaśna jednocześnie (jak to możliwe??). Następnym razem jeśli pójdziemy do Pulačinki to ewidentnie zamiast obiadu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz