Po czym poznacie Bolonię? Po arkadach! Całe miasto to sieć ocienionych ażurowych korytarzy, kolumn i łuków. Ze wszystkich możliwych materiałów budowlanych i w każdym możliwym stylu architektonicznym. Jestem pod wrażeniem. Spodziewałam się czegoś innego, zwyczajniejszego… Myślałam że tylko kilka ulic w zabytkowym centrum tak wyglada, tymczasem w którejkolwiek części miasta się nie znajdujemy, w którejkolwiek epoce - wszędzie „portici”. Coś niesamowitego. I ten fantastyczny średniowieczny klimat, nie spotkałam się ze średniowieczną architekturą tego rodzaju nigdy wcześniej (portici!). I wreszcie wieże. Imponujące, biorąc pod uwagę kiedy powstały, nawet jeśli ta wyższa, duuuużo wyższa, jest (kto by się spodziewał) przechylona. Elio by bardzo chciał do niej wejść ale jest wielka kolejka. Dodatkowo strasznie przemarzliśmy spacerując juz od ładnych kilku godzin. Wieje zimny północny wiatr, przed którym w przeciwieństwie do słońca arkady nie chronią. Może nie powinniśmy byli jeść teraz lodów, ale uważam że raczej ich niejedzenie byłoby błędem. Mój zestaw pistacja-migdały z amaretto i piniolowe z piniolami były obłędnie pyszny. Zdecydowanie warte kilkunastu minut stania w kolejce przed lokalem Cremerii Cavour.
Zwiedzanie Bolonii zaczęliśmy jednak od Dworca Kolejowego, gdyż po tej stronie miasta znajdował się nasz parking (New Parking Station, na bliższy nie mogliśmy wjechać naszym autem jako turyści, ze względu na strefę ZTR). Musieliśmy przejść podziemnymi przejściami Bologna Centrale by dostać się najszybciej na drugą stronę szerokiego pasa torów kolejowych (można też przez most tak jak to zrobiliśmy wracając z zabytkowego centrum). Minąwszy Antico porto e dogana daziaria (Antyczny port i urząd celny? Zdaje się, że w kanale powinna być woda…), klucząc i błądząc pod bilionem łuków i kolumn dotarliśmy do Fontanny Neptuna. Chyba tylko Włosi mogli zrobić taką fontannę, jako fanatyczna zwolenniczka karmienia piersią nie mogę się nie uśmiechnąć na ten widok, choć przyznaję, że promocja jest nieco nachalna. Z wielu arcyciekawych atrakcji turystyczno-kulturalnych musimy wybrać tylko kilka ze względu na niewielką ilość czasu (mamy zaledwie dwa dni na Bolonię, z dojazdem z Maranello i dwoje łatwo poddających się znudzeniu dzieci, w dodatku z dużą różnicą wieku). Nie wypada nie przestąpić progu najstarszego uniwersytetu, poza tym marzę by zobaczyć (i pokazać Synom) Uniwersytecką Bibliotekę. To samo dotyczy Teatro Anatomico, miejsca gdzie w mrożących krew w żyłach warunkach rodziła się medycyna, jaką znamy współcześnie. Do biblioteki, zajmującej większość pomieszczeń w ozdobionym setkami herbów studentów Archiginnasio, pierwszej stałej siedziby uczelni, turyści nie mają wstępu (zapisałabym się gdybym wiedziała), do zwiedzenia jest tylko jedna sala Stabar Mater. Na ten sam bilet ogląda się wspomniane wyżej Teatro Anatomico. To właśnie od tej nazwy pochodzi angielskie określenie na salę operacyjną - operation theater. Teatro ponieważ siedzenia wokół stołu były ustawione wokół jak w starożytnym amfiteatrze, a przy okazji sekcja zwłok była niezłym przedstawieniem. Z początku zarezerwowanym tylko dla studentów anatomii z czasem popularność makabrycznego jak na dzisiejsze czasy spektaklu stała się tak duża, że dla uczestniczących w niej osób postronnych zaczęto sprzedawać bilety. Znalazłam interesujący artykuł o teatrach anatomicznych, w którym bolońska sala jest wspaniale opisana, zatem odsyłam do niego. Sala Stabat Mater natomiast to jedyna okazja na obcowanie z niesamowitym księgozbiorem biblioteki, zapewne tym najmniej cennym. Dawniej sala wykładowa nazywana obecnie, jako sala reprezentacyjna, na pamiątkę „Stabat Mater” Gioacchino Rossiniego, które to dzieło zostało tu pierwszy raz wykonane po włosku 18 marca 1842 r. Patrząc na rzędy uginające się pod tomami dzieł z rozmaitych dziedzin możemy tylko wyobrażać sobie co kryją biblioteczne piwnice, zakamarki i sejfy. Bonusikiem dla mnie jest wystawa poświęcona Marii Sybilli Merian, niemiecko-holenderskiej przyrodniczce i artystce, niestety tylko po włosku.
Włóczymy się jeszcze trochę po tych niesamowitych ażurowych chodnikotunelach w oczekiwaniu na otwarcie wybranej na Google maps restauracji. Zachodzimy do Lego Store, gdzie zawsze można zabić trochę czasu. I dostać pieczątkę do paszportu, nawet jeśli się swojego Lego-paszportu zapomniało albo zostawiło w hotelu.
Kiedy okazuje się, że knajpka którą wybraliśmy otworzy się dopiero za kolejne półgodziny zdesperowani postanawiamy wejść do pierwszej na jaką trafimy. Ów traf chce, że jest to pub. Cóż, rodzicami roku i tak nie zostaniemy. Najważniejsze, że dają jeść. Od progu wita nas sympatyczny łaciaty mopsik. Wygłodniali Chłopcy zjadają tagliatelle z ragù i smażone skrzydełka z pieczonymi ziemniakami, my na spółę zapieczoną z gorgonzola i pieczarkami polentę i makaron w kształcie małych muszelek tudzież uszek (orecchiette - orecchio to po włosku ucho) z kiełbasą i liśćmi rzodkiewki. Skoro to pub to zamawiam lokalne piwo - Via Emila.
W Maranello walczymy jeszcze chwilę z samoobsługową kasa w Lidlu kupując świeże zapasy wody (ta z kranu podejrzanie pachnie, nie pijemy jej) i to już koniec przygód na dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz